Niespełna pół wieku później Obama stoi przed własnym "wietnamskim wyzwaniem". Wierząc, że stabilizacja Iraku będzie tak trwała, iż Amerykanom uda się w ciągu półtora roku bez większych problemów wycofać znad Eufratu, prezydent chce przerzucić część żołnierzy do Afganistanu. Z nieoficjalnych doniesień wynika, że rozpatruje zwiększenie amerykańskiej obecności nawet o 30 tysięcy ludzi, a więc niemal jej podwojenie. Podczas kampanii wyborczej Obama bardzo sceptycznie wypowiadał się o strategii "przypływu" zastosowanej przez George'a W. Busha w Iraku. Teraz chce ją zastosować w Afganistanie. Skutkiem może być albo uspokojenie sytuacji, albo początek bagna na skalę wietnamską. Więcej oddziałów może znaczyć więcej ofiar cywilnych, to zaś może nakręcić spiralę antyamerykańskich nastrojów, czego przykładem były niedzielnie antyamerykańskie demonstracje w Afganistanie. Więcej oddziałów to też potencjalnie więcej ofiar wśród amerykańskich żołnierzy. A ewentualne pogorszenie się sytuacji w Afganistanie i malejące zaangażowanie sojuszników z NATO, którzy już teraz się nie palą do umierania za Kandahar, to przepis na międzynarodową katastrofę na skalę wietnamską.

Co gorsza, wojna, jaką prowadzą Amerykanie z talibami i al Kaidą w Afganistanie, przelewa się za wschodnią granicę tego kraju – do Pakistanu, na pozostające poza kontrolą rządu w Islamabadzie niedostępne tereny plemienne.

W piątek Amerykanie dokonali tam nalotu, w którym zginęło, według władz pakistańskich, ośmiu członków al Kaidy i "pewna liczba cywilów". Był to, jeśli wierzyć doniesieniom amerykańskich mediów, mniej więcej 30. taki atak w ostatnich paru latach. Ale pod rządami Obamy – pierwszy. We wrzawie, jaka towarzyszyła jego decyzjom w sprawie Guantanamo, informacja o ataku przeszła bez echa. Amerykańska opinia publiczna nie widzi problemu w tym, że sterowany z podwaszyngtońskiego centrum CIA samolot wykonuje (bez sądu i oskarżenia, na terenie innego kraju) wyrok śmierci na ludziach podejrzanych o terroryzm, a przy okazji na osobach postronnych. Tyle, że takie postępowanie może wydawać się problematyczne opinii publicznej w krajach islamskich, o której względy chce zabiegać Obama. Co gorsza, kontynuacja "działań z powietrza" grozi destabilizacją w samym Pakistanie. Gdyby użyć analogii wietnamskiej, ryzyko z tym związane należałoby porównać do bombardowań kambodżańskiego pogranicza, z których narodziła się potęga Czerwonych Khmerów. Wizja islamskich Czerwonych Khmerów z teczką kodów do odpa-lania pakistańskich rakiet atomowych to najgorszy koszmar speców od bezpieczeństwa w Waszyngtonie. Żaden z tych czarnych scenariuszy nie musi się spełnić. Ale może.