– Grzeję silnik – tłumaczył swoje zaangażowanie w kampanię przed niedzielnymi wyborami do Zgromadzenia Narodowego. 56-letni Chavez, który jest prezydentem Wenezueli od 1999 r., za dwa lata chce się ubiegać o kolejną sześcioletnią kadencję. Lewicowy populista, wielbiciel i naśladowca Fidela Castro, trzykrotnie wygrywał wybory dzięki poparciu biedoty, której serca zdobył, odsuwając od władzy znienawidzone elity i lansując programy socjalne mające odmienić jej życie. To wierny elektorat, który w razie potrzeby wychodzi na ulicę, by pokazać „burżujom”, kto tu rządzi.
Aby w pełni zrealizować swój projekt (socjalizm XXI wieku), przede wszystkim dokończyć nacjonalizację kluczowych gałęzi gospodarki, Chavez musi zapewnić sobie w niedzielnych wyborach dwie trzecie mandatów w jednoizbowym parlamencie. Może mu się to nie udać, choć według sprzyjających rządowi ośrodków badania opinii jego Zjednoczona Socjalistyczna Partia Wenezueli powinna uzyskać 110 ze 165 miejsc w parlamencie. Jeśli tak się stanie, Chavez będzie mógł nadal decydować o składzie Sądu Najwyższego, prokuratury i Centralnej Komisji Wyborczej oraz forsować swoje reformy.
Opozycja wie, że nie wygra tych wyborów, ale po pięciu latach nieobecności wróci do parlamentu. Poprzednie wybory zbojkotowała i szybko przyznała, że to był błąd, bo sama zamknęła sobie usta. Tym razem nie tylko wystawiła kandydatów, ale dziesięciu partiom udało się zjednoczyć i stworzyć koalicję.
Do udziału w wyborach było uprawnionych 17,5 mln z 28 mln Wenezuelczyków. Prawica liczyła na swych tradycyjnych wyborców, antychavezowska lewica – na dawnych zwolenników prezydenta, których przeraziły totalitarne zapędy Chaveza i zmęczyła jego wszechobecność, kabotynizm i agresywny styl uprawiania polityki. Kraj przeżywa recesję, a debata polityczna sprowadza się do tego, czy lubi się Chaveza czy nie. To, że Wenezuela jest potentatem naftowym, nie ustrzegło jej przed kryzysem. PKB spadł w pierwszym półroczu o 3,5 pkt procentowego, ceny rosną w zastraszającym tempie (inflacja sięgnęła w pierwszym półroczu 20 procent). Są problemy z dostawami prądu, a pod względem przestępczości Caracas walczy o palmę pierwszeństwa z meksykańskim Ciudad Juarez. Szykany wobec niezależnych mediów, wykorzystywanie aparatu ścigania do nękania opozycji, próby kontrolowania społeczeństwa za pomocą milicji obywatelskiej zorganizowanej na wzór kubańskich komitetów obrony rewolucji sprawiły, że wielu Wenezuelczyków zaczął niepokoić stan demokracji w ich kraju. – Chavez nigdy nie zrezygnuje z własnej woli.
Kres jego rządom musi położyć demokracja – uważa wenezuelski opozycjonista i publicysta Teodoro Petkoff. – Popiera go tylko 40 – 45 procent Wenezuelczyków. Ale ta mniejszość ma władzę, siły zbrojne i pieniądze. To, że jest mniejszością, nie oznacza, iż musi przegrać wybory – ostrzegał w rozmowie z „Rz”.