Rosja 1991: zwycięstwo prowokacji?

Pucz moskiewski z sierpnia 1991 roku do dziś pozostaje tematem optymistycznej opowieści o puczu „twardogłowych" komunistów i demokratycznym zrywie narodu rosyjskiego. To dość uproszczony obraz

Publikacja: 25.08.2012 01:01

Przedpola placu Czerwonego, 19 sierpnia

Przedpola placu Czerwonego, 19 sierpnia

Foto: AFP

Tekst z tygodnika "Plus Minus"

Zanim spróbujemy wyjaśnić, czy to komuniści pod przywództwem ówczesnego wiceprezydenta ZSRR Giennadija Janajewa postanowili nie dopuścić do rozpadu sowieckiego imperium i podjęli próbę przejęcia władzy drogą zamachu stanu, a wychowane przez pieriestrojkę społeczeństwo obywatelskie stawiło czoła złowrogiej juncie, warto zwrócić uwagę na pewne intrygujące wydarzenie.

W nocy z 18 na 19 sierpnia, kiedy Państwowy Komitet Stanu Wyjątkowego (GKCzP) zabrał się do ratowania ZSRR, lokalny leningradzki kanał telewizji nadał premierę filmu fabularnego „Niewozwraszczeniec" (tytuł w wolnym tłumaczeniu oznacza pasażera z biletem w jedną stronę) w reżyserii Siergieja Snieżkina. Jak się okazało, filmu wręcz proroczego. Jego główną postacią jest znany dziennikarz telewizyjny, w którego ręce trafia tajemnicza teczka. Zawiera ona plan zamachu stanu. Organizatorami przewrotu są wysocy rangą oficerowie Armii Czerwonej. Z jednym z nich dziennikarzowi w  dramatycznych okolicznościach udaje się spotkać. Generał dokładnie wyjaśnia, że od kilkudziesięciu lat ma dosyć... komunistów, ponieważ – jego zdaniem – to właśnie oni doprowadzili ZSRR na skraj przepaści.

Zbuntowanym oficerom chodzi więc o ocalenie nie komunizmu, lecz państwa, które niegdyś było potęgą, a w latach 80. znalazło się na równi pochyłej. Nędza przeplata się z demoralizacją. Stan ten oddaje chociażby scena w sierocińcu, gdzie dzieci mają obejrzeć z kasety VHS bajkę: zamiast bajki na ekranie ukazuje się jednak film pornograficzny... Inna scena to opowieść Rosjanina, który ucieka wraz z rodziną z jakiegoś muzułmańskiego zakątka ZSRR, gdzie świeckie instytucje sowieckie już nie działają, a lokalni kacykowie wprowadzają szarijat.

Dziennikarzem zaczynają się interesować funkcjonariusze KGB. Polują oni bowiem na teczkę i są w tym bezwzględni. Toczy się walka o władzę między różnymi grupami aparatu rozlatującego się państwa. Nad filmem zaś unosi się klimat zbliżającej się katastrofy, która nabiera konkretnych kształtów w koszmarach sennych (stan wyjątkowy) prześladujących główną postać.

„Niewozwraszczeniec" w Rosji szybko trafił na półki i został zapomniany. Ale w roku swojej premiery spotkał się z uznaniem za granicą. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w San Sebastian zdobył nagrodę główną, Złotą Muszlę, oraz Nagrodę Specjalną Jury.

Malowani reformatorzy

Tyle political fiction, które wyprzedziło rzeczywistość. Zostawmy zbieg okoliczności (?) dotyczący terminu emisji filmu i wróćmy do tego, co miało miejsce naprawdę. Znamienna była frazeologia, jakiej używano wtedy w ZSRR – ale też w Polsce – by nakreślić linie politycznych podziałów.

Tacy ludzie jak Janajew uchodzili za „prawicę", „konserwatystów", „faszystów". Zanegowali oni bowiem rezultaty pieriestrojki, a ta oznaczała przecież „demokratyzację", „postęp", „liberalizację". Tym samym we wszystkich krajach bloku wschodniego lansowano pogląd o komunistach dobrych – „reformatorach" – jak Gorbaczow, a później Jelcyn – oraz złych, czyli „betonie", którego uosobieniem byli puczyści.

Tymczasem pucz Janajewa stanowił negatywną reakcję pewnej części aparatu partyjnego i państwowego na projekt nowej umowy związkowej. Umowę taką chciał zawrzeć Gorbaczow jako prezydent ZSRR z przywódcami dziewięciu republik sowieckich, które jeszcze nie ogłosiły swojej niepodległości (m.in. z Rosją, Białorusią, Ukrainą i Kazachstanem). Przełom lat 80. i 90. to okres wzrostu nastrojów secesjonistycznych. Tam, gdzie Kreml tracił kontrolę nad sytuacją (Gruzja, Litwa), wysyłał czołgi. Lała się krew. Gorbaczow szukał wyjścia z sytuacji: chciał zapobiec dalszemu rozpadaniu się państwa, a jednocześnie na przynętę poszerzyć zakres autonomii republik, które się jeszcze od ZSRR nie odłączyły.

Jadwiga Staniszkis w książce „Postkomunizm" przedstawia pucz jako konsekwencję nieudanej „rewolucji wojskowej". W latach 80. coraz bardziej dawała o sobie znać niewydolność ekonomiczna realnego socjalizmu. Szczególnie dotkliwie odczuwał to sowiecki przemysł zbrojeniowy. W tej sytuacji kierownictwo państwa sowieckiego zaczęło się zastanawiać nad podjęciem zmian, które zwiększałyby potencjał militarny ZSRR.

Szczególną rolę odgrywało w tym KGB. To właśnie z kręgów tej służby wyłaniały się pomysły otwierania się na świat. Brano pod uwagę porzucenie doktryny komunistycznej, stopniowe przechodzenie ku gospodarce wolnorynkowej, kreowanie pluralizmu politycznego wraz z selektywnym koncesjonowaniem sił opozycyjnych, opuszczenie Europy Środkowej przez Armię Czerwoną w zamian za neutralność tego regionu. Wszystko jednak podporządkowane było interesom sowieckiej elity. Zmianom miały towarzyszyć finansowane ze środków kredytowanych przez Zachód innowacji technologicznych, korzystnych dla sowieckiego przemysłu zbrojeniowego.

Polityka spektaklu

Tak się nie stało. Zachód nie spełnił oczekiwań, jakie w nim pokładali animatorzy „rewolucji wojskowej". Jednym z jej elementów była pieriestrojka. W sowieckiej elicie narastała frustracja, której efektem okazał się pucz. Tyle że trudno zarysować prostą linię podziału, jaka określałaby pozycje zajmowane przez poszczególnych uczestników ówczesnego konfliktu.

Znamienny jest w tym kontekście fragment wspomnień generała Aleksandra Lebiedzia: „Była to genialnie zaplanowana i wyśmienicie przeprowadzona na ogromną skalę, niemająca precedensu prowokacja, której scenariusz napisano dla mądrych i głupich, a wszyscy świadomie lub nie odegrali swoje role". Lebiedź nazwał pucz spektaklem. Sam przyznał, że w ciągu dwóch dni miotał się między jedną stroną barykady a drugą, by ostatecznie stanąć u boku Jelcyna.

Zabawne zatem jest to, że rok temu, w 20. rocznicę takiego spektaklu, Marcin Wojciechowski na łamach „Gazety Wyborczej" zachwycał się autentycznym zwycięstwem społeczeństwa rosyjskiego nad pozostałościami sowieckiej dyktatury. Amy Knight w książce „Szpiedzy bez maski" stwierdza, iż zamk- nięty w areszcie domowym na Krymie przez spiskowców Gorbaczow tak naprawdę popierał wprowadzenie stanu wyjątkowego. Tyle że chciał być postrzegany jako ofiara „betonu" i w ten sposób uwiarygodnić się w oczach opinii publicznej świata. Dzięki temu mógł lawirować i w efekcie poprzeć tego, kto wygrałby w tym konflikcie.

Podobnie było z Jelcynem. Knight sugeruje, że bronił on Białego Domu (siedziby władz republiki rosyjskiej) w momencie, w którym nic mu ze strony zamachowców nie groziło. A potem

był już tylko ciąg dalszy spektaklu. Mimo takich konsekwencji przegranej puczu jak delegalizacja partii komunistycznej i rozwiązanie KGB, znaczna część ludzi reżimu sowieckiego odnalazła się w nowych warunkach. Jelcyn w każdym razie procesu nie wstrzymał.

Akuszerzy imperium

Puczyści nie byli ratownikami państwa komunistycznego. Zamierzali natomiast być akuszerami nowego rosyjskiego imperium jako sukcesora zarówno ZSRR, jak przedrewolucyjnej, carskiej Rosji. Jeśli nawet odwoływali się do emblematów komunistycznych, to traktowali je instrumentalnie. Wyrażali zapotrzebowanie nie na nowego Lenina, lecz na jakąś dostosowaną do późnosowieckich warunków – przyznajmy, że ułomną – wersję Augusta Pinocheta.

Minione 21 lat pokazało, że cel, jakim były narodziny nowego imperium, można było próbować osiągnąć w dwojaki sposób. Zacznijmy od opcji, dla której reprezentatywny jest Wiktor Ałksnis. Ten oficer Armii Czerwonej narodowości łotewskiej, o którym u schyłku ZSRR było głośno, atakował i pieriestrojkę, i linię Jelcyna. Jako „wielkomocarstwowy patriota" domagał się zaostrzenia kursu w polityce wewnętrznej i zagranicznej, aby zahamować rozpad państwa sowieckiego. Sprzeciwiał się niepodległości Łotwy, chociaż potem wypowiadał się w tej sprawie enigmatycznie. Przez swoich rodaków nazywany był czarnym pułkownikiem (w nawiązaniu do prawicowej dyktatury wojskowej rządzącej w latach 1967–1974 Grecją).

Ałksnis poparł pucz moskiewski i skończył na politycznym marginesie. W odróżnieniu od niego inny pułkownik, tyle że KGB, Władimir Putin przyłączył się nie do puczystów, lecz do „demokratów". W swoim rodzinnym Petersburgu został na początku lat 90. zatrudniony przez mera miasta Anatolija Sobczaka jako zastępca. W roku 1996 zaczął pracę w administracji Jelcyna, by po czterech latach zostać prezydentem kraju.

Putin wybrał więc inną opcję niż Ałksnis. Rozumiał, że biegu dziejów nie da się zatrzymać i trzeba uwzględniać rzeczywistość XXI wieku. W warunkach postpolityki budowa nowego imperium to olbrzymi biznes, a nie „wielkomocarstwowy patriotyzm", który wykorzystuje się najwyżej jako niezbędny design.

Powrotu do ZSRR nie ma, ale żeby społeczeństwo nie zapomniało o swojej ciągłej, wielowiekowej tożsamości, przywraca się chociażby melodię hymnu sowieckiego, utrzymując ambiwalentne poczucie, że stare minęło (bo komunizm to zło), ale zarazem trwa (bo trzeba zrekompensować największą katastrofę geopolityczną XX stulecia, jaką według Putina okazał się krach ZSRR). Na tej samej zasadzie jednym z priorytetów trzeciej prezydentury obecnego przywódcy Rosji jest reintegracja przestrzeni postsowieckiej w formie Eurazjatyckiego Obszaru Gospodarczego.

Lęki gdańskich liberałów

Pucz moskiewski ujawnił też rozbieżności na polskiej scenie politycznej dotyczące polityki wschodniej. Można zresztą odnieść wrażenie, że trwają one do chwili obecnej i ogniskują się od ponad czterech lat w sporach między Platformą Obywatelską a PiS.

Prezydent Lech Wałęsa i premier Jan Krzysztof Bielecki wybrali w momencie puczu postawę wyczekiwania. Warto przytoczyć tu słowa, jakie znalazły się w oświadczeniu Kongresu Liberalno-Demokratycznego, ówczesnej partii Bieleckiego i Donalda Tuska: „Liczymy, że wprowadzenie stanu wyjątkowego nie przeszkodzi nowym zasadom współpracy między Polską a ZSRR, nie zagrozi przemianom dokonującym się w Europie Środkowej i Wschodniej".

Władze polskie nie chciały się wychylać z uznawaniem niepodległości kolejnych ogłaszających secesję republik sowieckich (przypomina to nieco troskę rządu Tuska o ocieplenie stosunków polsko-rosyjskich kosztem zbliżenia z Ukrainą). W przypadku Litwy Wałęsa tłumaczył zwłokę tym, że „załatwienie formalności jest skomplikowane". Nie przyjął też w trakcie puczu propozycji Jelcyna, aby nawiązać bezpośrednie relacje z republiką rosyjską z pominięciem gnijących struktur sowieckich.

Polska elita rządząca propagowała modną na zachodnich salonach „gorbomanię". Mogła tym samym legitymizować trwałość Okrągłego Stołu. Opinie wybitnych sowietologów, na przykład Alaina Besancona, którzy nie mieli złudzeń co do mechanizmu demontażu reżimów komunistycznych, uważane były za oszołomskie.

Przewrotna natura postkomunizmu

W tym kontekście warto sięgnąć pamięcią do roku 1989, gdy w Rumunii obalono dyktaturę Nicolae Ceausescu. W Polsce media przedstawiały rumuński zryw jako demokratyczny przewrót. Ale przywódca rebeliantów Ion Iliescu był także komunistą, tyle że w przeciwieństwie do Ceausescu popierał pieriestrojkę i był zwolennikiem zbliżenia z ZSRR Gorbaczowa. Obecnie patronuje on rumuńskiej lewicy, która prowadzi bezwzględną batalię przeciwko prozachodniemu prezydentowi Traianowi Basescu.

Defensywna postawa wobec dynamiki wydarzeń na Wschodzie spotkała się wówczas z krytyką środowisk skupionych wokół Jarosława Kaczyńskiego i Jana Olszewskiego. Już po puczu, w trakcie posiedzenia w Belwederze Komitetu Doradczego „Kryzys wschodni a Polska" Zdzisław Najder i Jan Parys podnieśli kwestię nieprzygotowania naszego kraju do ewentualnego militarnego zagrożenia ze strony ZSRR. Wskazywali też impas w rokowaniach w sprawie wycofania wojsk sowieckich z terytorium Polski.

Józef Orzeł komentował na łamach „Tygodnika Solidarność": „Pierwszego dnia puczu polska dyplomacja skompromitowała się. Poświęciła zasady dla ostrożności. Owa ostrożność wywodzi się z grubej kreski Okrągłego Stołu. I może wreszcie zostanie ona złamana dzięki demokratom ze Wschodu".

Dziś taka retoryka może razić, trudno bowiem nazywać demokratami przywódców lokalnych partii komunistycznych. A to oni byli tak naprawdę ojcami niepodległości republik sowieckich. Zwietrzyli bowiem w rozpadzie ZSRR szansę na swoją polityczną podmiotowość. Ale tak czy inaczej historia przyznała rację tym polskim politykom, którzy chcieli te ich aspiracje poprzeć. Wtedy nie było alternatywy.

Tymczasem gdańscy liberałowie, demonstrując asekuranctwo, nic nie osiągnęli. Tydzień po tym, co się działo w Moskwie, postkomuniści zgłosili w Sejmie wniosek o odwołanie rządu Bieleckiego. W odpowiedzi szef Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Mieczysław Gil zaapelował do prokuratora generalnego, UOP i MSZ, aby „wszczęły postępowanie wyjaśniające charakter kontaktów liderów SdRP z przywódcami puczu w ZSRR bezpośrednio przed wydarzeniami moskiewskimi".

W późniejszych latach było jednak już inaczej. Gdy przyszło stawić czoła prawicy, gdańscy liberałowie niejednokrotnie potrafili znaleźć z postkomunistami wspólny język (jak odwołanie rządu Olszewskiego w roku 1992).

Ironią dziejów jest natomiast przemiana Leszka Millera. W roku 1991 sekretarz generalny SdRP znalazł się w centrum oskarżeń dotyczących kontaktów z przywódcami puczu (słynna sprawa moskiewskiej pożyczki). Po kilkunastu latach okazał się politykiem, który położył zasługi w umacnianiu sojuszu Polski z Zachodem, zwłaszcza z USA. To musiało budzić dezaprobatę ze strony dawnych towarzyszy z KPZR. Zarówno tych popierających pucz, jak i tych, którzy postanowili realizować swoje interesy za pośrednictwem „demokratów" pokroju Sobczaka.

Przypadek Millera sporo mówi o przewrotnej naturze postkomunizmu jako pewnej formacji politycznej i zarazem pewnym etapie europejskiej historii. Również i w tym świetle warto patrzeć na moskiewski pucz.

Autor jest publicystą, autorem książki „Słudzy i wrogowie imperium. Rosyjskie rozmowy o końcu historii" (2009). Współpracuje z „Uważam Rze" i serwisem Rebelya.pl. Jest redaktorem periodyku „Czterdzieści i Cztery".

Tekst z tygodnika "Plus Minus"

Zanim spróbujemy wyjaśnić, czy to komuniści pod przywództwem ówczesnego wiceprezydenta ZSRR Giennadija Janajewa postanowili nie dopuścić do rozpadu sowieckiego imperium i podjęli próbę przejęcia władzy drogą zamachu stanu, a wychowane przez pieriestrojkę społeczeństwo obywatelskie stawiło czoła złowrogiej juncie, warto zwrócić uwagę na pewne intrygujące wydarzenie.

Pozostało 97% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 812
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 811
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 810
Świat
54-letni szerpa wspiął się na Mount Everest po raz 27. Pobił swój własny rekord
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 808