Krzysztof Słupek ze stołecznej policji w pierwszej instancji został skazany za atak na uczestnika protestu przeciwko marszowi narodowców sprzed trzech lat, choć film z zajścia dowodził, że nie użył siły. Dopiero po apelacji obrońcy i Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która dostrzegła błąd, uniewinnił go Sąd Okręgowy. Teraz policjant chce wyciągnięcia konsekwencji za bezpodstawne oskarżenie.
– Przez trzy lata, mimo wzorowej służby, nie otrzymywałem premii, nagród, awansu. Nie odpuszczę – mówi nam Krzysztof Słupek.
Sprawę (w październiku) opisała „Rzeczpospolita". Dotyczyła zajścia z 1 sierpnia 2017 r., gdy wzdłuż trasy marszu narodowców poruszała się kontrmanifestacja Obywateli RP, w tym Adam Cz. który przeszkadzał policjantowi legitymować jedną z kobiet. „Wpychał się na mnie, był agresywny" – twierdził Słupek. Użył przymusu wobec Cz. gdy ten nazwał go gestapowcem.
O przekroczenie uprawnień policjanta oskarżył prok. Ireneusz Szeląg, były szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej, który po przejęciu władzy przez PiS trafił na najniższy szczebel (do prokuratury rejonowej). Sąd rejonowy, opierając się m.in. na protokole oględzin, jaki sporządził prok. Szeląg, skazał Słupka na dwa miesiące więzienia (w zawieszeniu) i pięć lat zakazu wykonywania zawodu – sąd uznał, że policjant uderzył i rzucił Cz. na ziemię – tyle że opis w protokole nie odpowiadał nagranemu przebiegowi zajścia.
Dopiero sąd drugiej instancji obejrzał nagranie i uznał, że policjant działał w granicach użycia środków przymusu bezpośredniego, że doszło do „rażącej niesprawiedliwości" i funkcjonariusza uniewinnił. Wyrok jest prawomocny, ale sprawa będzie miała ciąg dalszy. Krzysztof Słupek po postawieniu mu zarzutów krótko był zawieszony (brał połowę pensji), ale – jak mówi – najgorsze było co innego.