Niestety, często są to dokumenty opracowane bez takiej właśnie refleksji. Również dlatego, że są przygotowywane pod fundusze unijne. O ile bowiem żaden przepis polskiego prawa nie nakazuje gminom opracowywania strategii rozwoju, o tyle dokumenty takie są często wymagane, aby gmina mogła aplikować po środki z UE.
Taka sytuacja powoduje, że gminy tworzą nie strategie, ale coś, co nazywam deklaracjami elastyczności. Nie służą one osiągnięciu jakiegoś określonego celu rozwojowego, nie pokazują, gdzie dany samorząd chce się znaleźć za kilka lat. Ich jedynym celem jest umożliwienie gminie aplikowania po jak najwięcej różnych środków unijnych.
Może takie jest właśnie założenie. Zbliża się kolejna perspektywa finansowa. Wiadomo mniej więcej, na co będą kierowane fundusze unijne, więc trzeba przygotować dokumenty, które pozwolą z nich skorzystać?
Nie chcę być źle zrozumiany. To dobrze, że samorządy korzystają z funduszy unijnych, ale to nie może być wyłączny cel gminnych strategii. Takiego dokumentu strategią określić nie można. To tylko bilet wstępu opracowany tak, by umożliwiał jak najwięcej wejść. Takie podejście do tworzenia dokumentów strategicznych powoduje, że są one tylko półkownikami, czyli dokumentami, dla których jest miejsce na półce, po które władze lokalne sięgają jedynie wtedy, gdy trzeba wykazać, że działanie, na które idą unijne pieniądze, mieści się w „strategii rozwoju jednostki". Świadczy o tym również jakość tych dokumentów.
Samorządy nie przykładają się do ich tworzenia.
Wiele takich dokumentów nawet nie powstaje w gminach. Ich przygotowanie jest zlecane firmom zewnętrznym, wybieranym w przetargach, zgodnie z zasadą, że najtańsza oferta jest najlepsza. Zdarza się, że są to kopie strategii opracowanych dla innych jednostek. W niektórych ich autorzy zapomnieli dokonać w treści stosownych korekt, zostawiając niezmienioną nazwę rzeki płynącej przez gminę.