Nic zatem dziwnego, że targi ARCO w Madrycie przyciągają tłumy. Goście imprezy mogli nie tylko zakupić dzieła, ale też obejrzeć kolekcje korporacyjne, muzealne, a także prywatne – w domach kolekcjonerów.
Państwo Roson, u których pod Madrytem gościłem, zrobili rzecz niewyobrażalną dla przeciętnego Polaka. Prace nie mieściły im się w domu, więc przerobili garaż na przestrzeń dla sztuki, a samochody parkują pod chmurką. Który polski kolekcjoner, z naszą miłością do samochodów, byłby zdolny do takiego „poświęcenia"?
Dlatego, mimo że w Hiszpanii panuje autentyczny kryzys gospodarczy (to już nawet widać na ulicach, a przede wszystkim słychać w rozmowach – bo bezrobocie przekroczyło tu 20%), to rynek sztuki najnowszej i współczesnej nadal funkcjonuje. Ktoś powie, przecież bogaci ludzie, którzy kolekcjonują, niewiele ucierpieli. Ale ja widziałem wielu Hiszpanów, „zwykłych", z hiszpańskiej klasy średniej, interesujących się pracami na ARCO, kupujących, mimo tego widma kryzysu krążącego nad Hiszpanią. Bo sztuka jest tu ważna. Jest częścią życia. Dlatego gdy ubiegłoroczna edycja ARCO wypadła bardzo blado, organizatorzy zdecydowali się na „odświeżenie" wizerunku i powołali nowego dyrektora.
Został nim Carlos Urroz i od razu wziął się do roboty. W tym roku targi ARCO są mniejsze, ale więcej jest młodych galerii, szczególnie hiszpańskich. Oczywiście kryzys gospodarczy sprawił, że wystawcy, szczególnie ci z Hiszpanii pokazali na ARCO „bezpieczną ofertę". Ale to przecież normalne, że na targach „czasu kryzysu" dużo jest malarstwa, fotografii, sporo instalacji (ale nie za dużych – tylko takich, by zmieściły się w kolekcjonerskich domach), a dużo mniej wideo. Na ARCO pojawiło się również sporo klasyki – i to zarówno dzieł takich twórców jak Pablo Picasso, Fernand Leger czy Alexander Calder, jak i op-artu i sztuki lat 60., Jesusa Soto, Lygii Clark, Almira Mavigniera czy Marca Maggi.