Zakończona niecały miesiąc temu w krakowskim Muzeum Narodowym, jubileuszowa ekspozycja dorobku Olgi Boznańskiej miała frekwencyjny sukces. Zasłużenie. Widziałam, komentowałam.
Przeniesiona do stołecznego muzeum, wcale nie jest tym samym pokazem. Nie chodzi o pewne zmiany w doborze dzieł kontrapunktujących obrazy naszej artystki; nie ma znaczenia wyeliminowanie ponad 20 prac z krakowskiego zestawu. To Boznańska zobaczona inaczej, ujęta w inne ramy. Obiektów mniej – a prezentacja tak gęsta, że aż miejscami dusi...
Wada aranżacji? Tak i nie. W tej intensywności wychodzi na plan pierwszy namiętny stosunek malarki do twórczości. Jej zachłanność. Żaden facet nie miał szans w porównaniu z tym, co naprawdę było dla niej treścią życia: malarstwem.
W warszawskiej wystawie pobrzmiewa echo XIX-wiecznego Krakowa, który ukształtował młodą Boznańską; jak na jawie jawi się jej paryskie studio, a co znacznie ważniejsze – paryski kontekst. Nie tylko z powodu przedmiotów żywcem przeniesionych z wyżej wymienionych miejsc; nie dzięki historycznym fotosom.
Ciasnota warszawskiej ekspozycji wyzwala emocje – być może zbieżne z tymi, jakie odczuwała pani, pardon, mademoiselle de Boznański? Wchodzimy w tłum zacnych mieszczuchów i wykwintnych arystokratów z minionej epoki, czasem mignie wśród nich jakiej chłopska córka zauważona z racji szczególnego nakrycia głowy. Wobec wszystkich malarka stosowała ten sam klucz: sadzała, unieruchamiała, męczyła monotonią pozowania. Im dłużej malowała, tym bardziej zacierała rysy. Za to wydobywała mowę ciała. Niezwykłe podejście – zamiast podobieństwa twarzy, wydobywanie prawdy o całości. O aurze człowieka. Bo model zmęczony pozowaniem przybiera pozę, która wiele o nim mówi. Boznańska to nie tyle wiedziała, co wyczuwała.