Gwiazdorski duet z Niemiec – Immendorff i Lüpertz. Pierwszy zmarł rok temu (stwardnienie boczne, postępujący paraliż – co jeszcze w 2000 roku nie przeszkodziło mu wziąć ślub z byłą studentką młodszą o 30 lat).
Drugi, rocznik 1941, ma się dobrze, choć zrezygnował z belferki, a przez 20 lat z okładem piastował funkcję rektora Akademii Sztuk Pięknych w Düsseldorfie. Od pięciu lat spisuje dzienniki. Znaczy, poczuł się nestorem..
Obydwaj artyści mają zapewnione miejsce w historii sztuki. 30 lat temu wtargnęli na plastyczną arenę jak burza. Brali odwet za lata grzecznego pop-artu i wysublimowanego konceptualizmu. Reaktywowali malarstwo pełne żaru, napięć, agresji. Rzecz jasna, nie tylko we dwóch. Mieli licznych kolegów, a po paru latach sprzymierzeńców na niemal całym świecie. Także w Polsce.
Określano ich mianem Neue Wilde – nowi dzicy, w odróżnieniu od starych – fowistów i ekspresjonistów z początku ubiegłego stulecia. W przeciwieństwie do wyznawców różnych awangard nie przeszli na inną wiarę z biegiem artystycznych mód. Nadal patrzą na świat przez obiektyw emocji. Wciąż ich obrazy ulepione są z malarskiego mięsa: szorstkie, drapieżne, pełne przerysowań i deformacji.
Ciekawa byłam, jak obecnie odbiorę obrazy Immendorffa i Lüpertza. Przyznam, że nie darzyłam Jörga sympatią za zbyt pokrętną symbolikę przedstawień i przytłaczające rozmiarami kobyły. Co innego Markus. Wspaniały artysta, żywioł, autentyzm.