Już zamknięcie stadionów zgodnie z zasadą zbiorowej odpowiedzialności rodzin z dziećmi oraz szalikowych bandytów pokazało, że władza ma dziś w Polsce niebywały problem z odróżnieniem kibica od zadymiarza lub kandydata na zadymiarza. A ponieważ ostatnie zajścia w Warszawie przekonują, że bandytyzm coraz częściej rozlewa się na polskie ulice i place, których nie da się zamknąć jak stadionów, spieszę z podpowiedziami. Kibic nie zasłania twarzy chustą, szalikiem lub kominiarką. Nie wstydzi się własnej buźki, bo nie ma na niej wypisane: „Jestem tępy i jedyne, co potrafię, to walić po mordzie, jeśli jestem w grupie, i dawać dyla, jeśli jestem chwilowo bez grupy”. Podobnie sprawa ma się z manifestacjami ulicznymi, podczas których zakapturzeni chłopcy skrywają swojej zakazane oblicza przecież nie z powodu trądzika.
Ostatecznie mogę zrozumieć, że ze strachu chce pozostać incognito taki, dajmy na to, niemiecki antyfaszysta, który o faszyzmie wie tyle, że powstał w Polsce, dotknął przede wszystkim dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i zakończył się wielką porażką polskich faszystów w Warszawie w 1944 roku. Mogę zrozumieć, że jego lepiej zorientowany w historii kolega chce zasłonić na polskiej ulicy buzię ze wstydu za działalność dziadka Helmuta czy prababci Helgi. Przyjechał na zaproszenie lewaków spod znaku czerwonego prostokąta w logo i każą mu bić na polskich ulicach ludzi z polskimi flagami. Jestem gotów, powtórzę, zrozumieć, że taki „dojczeboy” nie chce po prostu epatować przechodniów tym, co los mu umieścił na korpusie z krótką szyją. Ale zadymiarz made in Poland? Wydaje się oczywiste, że zasłania twarz, bo wie, że udaje się na miejsce zbiórki, meczu, manifestacji, kontrmanifestacji - w celach przestępczych. Zasłania, bo chce łamać prawo, ławki, ławeczki, znaki drogowe, wreszcie kości znienawidzonych przez siebie osób. Mam wrażenie, że lepiej byłoby, gdybyśmy mu to nieco utrudnili.