Ten czarujący, szpakowaty pan, który mógłby siłą głosu odstraszać ptactwo na lotnisku, człowiek wielu imion i nazwisk (na oficjalnej stronie swego resortu figuruje jako "Jan Vincent-Rostowski vel Jacek Rostowski"), tak więc minister Jan, Vincent, a choćby i Jacek postanowił pouczyć opozycję. Trud to daremny, bo to ćwoki, racjonalnych argumentów nie pojmą. Ograniczył się więc do krótkiego komunikatu, że mu za nich wstyd. I wygłosił go fortissimo.
I tu łączy nas z nim nić, by nie powiedzieć platforma, porozumienia. Nam też za tę opozycję, bandę darmozjadów i nierobów, wstyd. Czymże się oni zajmują dniami całymi? Wstanie taki z rana i knuje, i jątrzy, piach w tryby sypie, a wieczorem jeszcze ozorem po próżnicy w telewizorze kłapie. Nic dziwnego, że człowiek nawet angielskiej flegmy może cierpliwość stracić. A Jan Vincent Jacek etc. i tak długo się trzymał.
Dłużej nawet niż premier. Już od kilku dni gazety głosiły, że z kancelarii szefa rządu dochodzą gniewne pomruki, które w końcu przerodziły się w ryk: "Precz z ACTA!" – zawył premier i stanął na czele ogólnoeuropejskiego marszu bojowników o wolność słowa w Internecie. I wszyscy zachwyceni. Mnie tylko żal Stefana Niesiołowskiego, który swego czasu każdego przeciwnika ACTA nazywał pieszczotliwie "idiotą". Biorąc pod uwagę, iż za sugerowanie Donaldowi Tuskowi niedoboru jodu (czytaj: matołectwo) można było zarobić pół roku mamra, to z panem Stefkiem pożegnamy się zapewne na dłuższą chwilę.
W kraju, w którym jednego dnia w parlamencie szału dostaje minister finansów, minister gospodarki i wicepremier ogłasza, że na żadną emeryturę nie liczy, tylko na wdzięczne dzieci i swe oszczędności, a premier staje na czele manifestacji przeciw sobie, musi być wesoło. No, skoro musi, to i jest. Nawet bardzo.
Tylko, skoro wesoło, to po co te nerwy? Bezlitosny Google podaje, że znalazł prawie milion stron z hasłem "Tusk się wściekł". To i tak nic – "Tusk się zdenerwował" wyceniane jest na jakieś pięć i pół miliona stron.