Niesamowitym truizmem jest powiedzenie, że polska polityka jest fatalna, a politycy reprezentują sobą - tak po ludzku - bardzo niski poziom. To oczywiste i wiedzą to wszyscy w Polsce - ale mimo to, co chwila mamy do czynienia z wydarzeniami, które jeszcze bardziej wzmaga uczucie zażenowania, żeby nie powiedzieć: odrazy. Dziś mieliśmy dwa takie epizody: Pierwszy miał miejsce w Sejmie, gdzie PSL niemal otwarcie zaszantażował rząd, by powstrzymać śledztwo w sprawie korupcji, w które zamieszany jest szef klubu partii Jan Bury (śledztwo, które samo w sobie ma bardzo podejrzany "timing").
Drugi, mniej ważny, choć bardziej atrakcyjny medialnie, to oczywiście spoliczkowanie Michała Boniego przez Janusza Korwina-Mikkego. Przy całym chamstwie polskiej polityki, przy Niesiołowskich, Pawłowicz i Palikotach wydawało się dotąd niewyobrażalne, by jakikolwiek polityk - a co dopiero taki, nazywający siebie z jakiegoś powodu dżentelmenem! - uderzył drugiego w twarz. Jednak o wiele gorsze niż sam "liść" Mikkego, były jego słowa, które z dumą wypowiadał w telewizji. Słowa tak ohydne i nienawistne, że powinny od razu dyskwalifikować z życia publicznego. Lecz zamiast tego przysporzą mu zapewne kolejnych punktów wśród jego bezrefleksyjnych zwolenników.
Wydawało się, że pan Boni wyciągnie konsekwencje, sekundantów przyśle albo coś takiego. Tymczasem pan Boni poleciał jak przedszkolak do przedszkolanki, że go pobito w piaskownicy. Szczerze mówiąc żałuje, że go spoliczkowałem. Trzeba było mu napluć w twarz, bo traktowałem go jednak jak człowieka, a nie jak gnidę, ale to był błąd
- mówił w Superstacji z wypiekami na twarzy.
A kiedy wydawało się, że nic nie może już uczynić sytuacji bardziej żenującą, to odezwał się sam Boni, który również przed kamerami Superstacji skarżył się na siłę uderzenia Korwina-Mikkego: