Przemysław Czarnek jak mało kto nadaje się na czarny charakter. Grozi konsekwencjami uczniom, nauczycielom, wykładowcom, ba, całym uczelniom nawet. Chce karać za protesty, zabierać uniwersytetom środki na inwestycje, a kobiety zmuszać do rodzenia od najwcześniejszych lat, „bo do tego je Bóg stworzył". Ruch LGBT oskarża o przyczynienie się do zdławienia powstania warszawskiego. Na antenie Radia Maryja stwierdził np. (w sierpniu, jeszcze jako poseł), że „cała ta ideologia LGBT wyrastająca z neomarksizmu pochodzi z tego samego korzenia, co niemiecki narodowy socjalizm hitlerowski, który jest odpowiedzialny za wszelkie zło II wojny światowej, zniszczenie Warszawy i zamordowanie powstańców". Do tego lubi budzić postrach i wydaje się być zadowolony z braku sympatii w społeczeństwie. W dwóch słowach – chodząca anegdota lub postać z kreskówki. Tyle że w fotelu ministra.
Świat nauki traci powoli cierpliwość. We wtorek inicjatorzy petycji domagającej się odwołania ministra złożyli ją w KPRM. Zebrano ponad 88 tys. podpisów. Potem autorzy petycji udali się do Senatu, gdzie przekazali jej kopię politykom KO, Bogdanowi Klichowi i Borysowi Budce, prosząc ich o wsparcie w działaniach. Podpisy zbierano w środowiskach zarówno wykładowców, jak i studentów i nauczycieli. To zresztą już kolejna taka inicjatywa.
Ale minister Czarnek – jak to „zły wilk" – wydaje się nie przejmować głosami krytyki i żądaniami odwołania. Sprawia też wrażenie, jakby doskonale wiedział, po co poszedł do MEN. I są to inne powody niż te, które uznają za ważne protestujący przedstawiciele środowiska naukowego.
Czy warto więc trudzić się zbieraniem podpisów, skoro ani sam minister, ani jego pryncypał, czyli premier Morawiecki, prawdopodobnie nawet nie spojrzą na treść petycji? „Wolność i swoboda przekonań są fundamentem działania nie tylko jednostek edukacyjnych na każdym poziomie kształcenia, ale i demokratycznego społeczeństwa w ogóle" – piszą autorzy listu do premiera. Czy gdyby te słowa miały być dla władzy ważnym argumentem, to wymyśliłaby ona takiego ministra edukacji i nauki?
Osoba ministra to jednocześnie koncesja na rzecz jastrzębi ze Zjednoczonej Prawicy, jak również symbol obecnego rozdania politycznego. Chodzi o pokazanie pełni władzy wtedy, gdy władza ta właśnie wymyka się z rąk. To parawan i łatwy cel dla lewicowych i liberalnych ataków, kanalizowanie działań wolnomyślicieli. Ale także dowód braku nadziei na to, że światopoglądowa skrajnie prawicowa krucjata trafi na otwarte serca i dusze uczniów i studentów. Bo przecież, by wierzyć, że zgrabnie wplecie się własną wizję świata i historii w wychowanie, trzeba by to robić inteligentniej.