W amerykańskich prawyborach rolę rosyjskich stepów ma odegrać kilkanaście stanów, gdzie jeszcze przez trzy miesiące Donald Trump, Ted Cruz i John Kasich będą walczyć o republikańską nominację. Skoro wielka bitwa jest niemożliwa – nikt już nie pokona miliardera w liczbie zdobytych delegatów – niech choć ich głosy zostaną rozdzielone jak najbardziej po równo między trójkę kandydatów. W ten sposób żaden nie otrzyma niezbędnych 1237, które dają automatycznie nominację. Wówczas sprawa zostanie rozstrzygnięta na konwencji republikańskiej w Cleveland w lipcu. A republikański aparat będzie wreszcie mógł zakulisowanymi manewrami wskazać swojego faworyta.

Ten scenariusz odżył w środę gdy okazało się, że Trump, choć pokonał swoich rywali na Florydzie, w Illinois, Północnej Karolinie i być może Missouri, poniósł dotkliwą porażkę w starciu z gubernatorem Ohio Johnem Kasichem w jego macierzystym stanie.

Kasich to faworyt establishmentu Republikanów. Ani niekontrolowalny populista jak Trump, ani ortodoksyjny przedstawiciel religijnej prawicy jak Cruz. Polityk umiarkowany.

W tym planie jest tylko drobna słabość: ogromne rzesze republikańskich wyborców popierają miliardera a Kasichowi pozwolili wygrać tylko w jednym stanie. I jeśli ich faworyt zostanie odsunięty od nominacji mogą zbuntować się, utworzyć nowy ruch, może nową partię. A w w dniu listopadowych wyborów wstrzymać się od głosu dając zwycięstwo Hillary Clinton.

Dlatego i nominacje Trumpa i jej brak wydaje się dla Republikanów ryzykowne. Miliarder wyzwolił frustracje głębokiej Ameryki i zmienił reguły prowadzenia polityki. I nawet, jeśli Białego Domu nie zdobędzie, na trwałe zmieni Stany Zjednoczone.