Andrzej Krajewski: Ruski agent Kukliński?

Zdaniem Roberta Walenciaka, autora książki „Gambit Jaruzelskiego”, nieznany do dziś fortel autora stanu wojennego polegał na tym, że przed 13 grudnia 1981 r. część jednostek Wojska Polskiego została wyprowadzona z koszar w miejsca w pobliżu miast, gdzie miały stacjonować interweniujące w Polsce armie Układu Warszawskiego. I to była tytułowa „Ostatnia tajemnica stanu wojennego”.

Publikacja: 24.01.2022 13:07

Jerzy Kukliński

Jerzy Kukliński

Foto: Fotorzepa/Jakub Ostałowski

Ta ważna i udokumentowana przez autora teza przeczy temu, co o Wojciechu Jaruzelskim piszą obecnie prawicowi historycy, oskarżający generała o naleganie o interwencję sowiecką i wprowadzenie stanu wojennego dopiero po odmowie Moskwy wkroczenia do Polski wojsk ZSRR, Czechosłowacji i NRD.

Nie wszystko jednak w tej książce ma równie mocne wsparcie w faktach i relacjach naocznych świadków, jak jej teza przewodnia. Monika Jaruzelska przekazała Robertowi Walenciakowi taką opinię swojego ojca o Kuklińskim: ”My wiedzieliśmy, że on będzie uciekał. On cały czas pracował dla nas. I o to właśnie chodziło, żeby przekazał Amerykanom plany stanu wojennego. Żeby oni wiedzieli”. Autor „Gambitu Jaruzelskiego” stawia więc pytanie: „Kukliński. Agent- ale czyj?” i szuka luk w życiorysie Jacka Stronga.

Pierwszą dziurę znajduje w 1946 roku we Wrocławiu, gdzie 16-latka Kuklińskiego aresztowano pod zarzutem napadu rabunkowego z użyciem broni, ale został zwolniony już po miesiącu. Dlaczego? Nie wiadomo, bo „w apogeum stalinizmu większość dokumentów z teczki personalnej Kuklińskiego zniknęła. Kto je wyjął?” – pyta Walenciak.

Druga luka jest taka: w 1948 roku Kukliński zaczął naukę w Oficerskiej Szkole Piechoty we Wrocławiu ale w 1950 został wydalony z tej uczelni. Nie minęły jednak dwa tygodnie i ten sam generał Władysław Korczyc, który go wyrzucił, przyjął podchorążego Kuklińskiego z powrotem; jego sprawą zajmował się także generał Stanisław Popławski. „Ktoś musiał interweniować w Warszawie i to ktoś mający dojścia do najważniejszych generałów w Polsce”, co świadczy że „nad młodym podchorążym już wówczas opiekę sprawowała jakaś ważna siła”. To oczywista sugestia, że młody Kukliński pracował dla „radzieckich”.

Naprawdę? W mojej książce „Zasługa dla Polski” pułkownik Kukliński te luki wyjaśniał tak:

„Wszystko się zmieniło po kongresie zjednoczeniowym PPR-u i PPS-u, kiedy Władysław Gomułka poszedł do więzienia. W polskim wojsku przybywało sowieckich oficerów, zmienił się ceremoniał, musztra, mundury, czapki z rogatywek na okrągłe, z czerwonym otokiem - zupełnie jak sowieckie. Przestaliśmy się wspólnie modlić i śpiewać „Rotę”, staliśmy się armią partii.

Czytaj więcej

Uciekinierzy zza żelaznej kurtyny

Zmian po 1948 roku nie przyjmowałem w milczeniu, więc otoczyli mnie ludźmi, którzy donosili co mówię, a nawet prowokowali mnie do wypowiedzi. Dokopali się, że dodałem sobie dwa lata w papierach, żeby dostać się do szkoły oficerskiej; wynaleźli w moim życiorysie okupacyjną przynależność do „Miecza i Pługa”. Wtedy byłem chłopcem i nie miałem pojęcia o politycznym obliczu tej organizacji. Byłem już na trzecim roku, krawiec wziął miarę na mundur oficerski, ale moja teczka w Informacji Wojskowej spuchła do grubości kilku palców.

Zrobili zebranie partyjne i kilku kolegów oskarżyło mnie o to, że jestem „wrogiem ludu”. To było ukartowane, pewnie ich zaszantażowali. Wiedziałem, że teraz będą próbowali wyrzucić mnie ze szkoły. I tak się stało. Dostałem dokumenty szeregowego i skierowanie na dwuletnią karną służbę wojskową do 11. Pułku Zmechanizowanego w Biedrusku pod Poznaniem.

Odwołałem się od wyrzucenia z partii do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Opisałem swoją sytuację, zebrałem oświadczenia ludzi, którzy mnie znali podczas wojny i ostatecznie, po przesłuchaniu przed komisją partyjną we Wrocławiu, dostałem „naganę z ostrzeżeniem”. Trzy miesiące spędzone w jednostce otworzyły mi drogę do ukończenia szkoły. Dostałem rozkaz Ministra Obrony Narodowej nakazujący mi powrót do szkoły oficerskiej we Wrocławiu.”

To druga luka. A pierwsza? Znów relacja pułkownika Kuklińskiego:

„Po roku służby w Pile zostałem wysłany do najlepszej, jeszcze przedwojennej, wyższej szkoły wojskowej w Rembertowie pod Warszawą, którą ukończyłem w ciągu roku i wróciłem do swojego pułku awansując na porucznika. Zostałem dowódcą kompanii. Spotkałem tam kolegę, który był w Informacji Wojskowej. Nazywał się Konstanty Staniszewski. Przywitał się ze mną serdecznie i powiedział, że wie o moich problemach. Wyznaczył mi spotkanie za kilka dni.

- Rysiu, znamy się dobrze - powiedział Kostek, trzymając w ręku jakieś papierzyska. - Wiem, że te wszystkie donosy na twój temat to śmiecie. Poręczyłem za ciebie u swojego szefa i on zgodził się, żebyśmy je spalili. Chcesz je przedtem przejrzeć?

- Nie - odpowiedziałem - nie chcę dotykać tego gówna.

I wrzuciliśmy je do ognia.”

Następny zarzut wobec Kuklińskiego: żył ponad stan. Autorowi książki opowiedział o tym ojciec generała Waldemara Skrzypczaka: „kiedy wszystko było na przydziały, jemu starczało na kupienie kutra, przerobienie go na jacht i pływanie”.

Kukliński: „Zamiłowanie do żeglarstwa zaszczepił mi ojciec, który wiosłował na Wiśle i jeszcze przed wojną i zapisał mnie na kurs żeglarski. Pierwszą łódkę zbudowałem sam w piwnicy. Malutka, siedem metrów żagla. W tym czasie Marynarka Wojenna, harcerze i kołobrzeski klub milicyjny wydobyli z basenu portowego 8,5-metrowy niemiecki jacht z kilem. Postawili go w suchym doku. Po jakimś czasie zniknęło z niego wszystko, co dało się wymontować, a oni dalej zastanawiali się, co z nim zrobić.

Czytaj więcej

Kukliński staje na cokołach

W drodze do pracy codziennie widziałem ten ogołocony kadłub i ściskało mi się serce. Przedstawiłem więc propozycję: dajcie mi ten wrak za moją, gotową już do pływania, żaglówkę. Po jakimś czasie się zgodzili. Przez siedem lat, z pomocą żony i synów, odbudowywałem ją deska po desce. Nie było miedzianych gwoździ - to robiłem je z drutu odkupionego ze składnicy złomu. Nie było podkładek z miedzianej blachy - to robiłem je z groszowych monet, naruszając prawo. Na tej drugiej łodzi pływałem do 1962 roku.”

Walenciak: „Zadania dla kontrwywiadu i wywiadu wypełniał również podczas pobytu w Wietnamie. W opinii wielu badaczy właśnie tam został zwerbowany przez wywiad amerykański.”

Kukliński: ”Sajgon był Paryżem Dalekiego Wschodu, bardzo łatwo było tam zniknąć i nawiązać kontakt czy być zwerbowanym. Ale ja tego nie szukałem i nie zrobiłem, bo chociaż wtedy wiedziałem już, że coś trzeba zrobić, nie chciałem tego robić sam”.

Walenciak: ”Współpracę z Amerykanami zaczął latem 1972 roku. Załamany interwencją w Czechosłowacji i przebiegiem wydarzeń grudniowych wysłał list w podwójnej kopercie do attaché wojskowego USA przy ambasadzie w Bonn, a potem, 18 sierpnia, odbył pierwsze spotkanie w Hadze. Czy ta opowieść może być traktowana poważnie? Jest przecież oczywiste, że służby z największą ostrożnością podchodzą do takich oferentów, nie ufają im. Poza tym przedstawienie takiej propozycji w liście to zbyt wielkie ryzyko - nigdy nie wiadomo, co się z nim stanie, do czyich rak trafi. Taki list to gigantyczne ryzyko dekonspiracji . Chyba, że owej dekonspiracji Kukliński się nie bał…”.

Znowu niedopowiedzenie, ale oczywiste – Kukliński się nie bał, bo był sowieckim agentem.

A tak sam Kukliński opowiadał o tym, jak doszło do jego pierwszego kontaktu z Amerykanami:

„Nie ja jeden miałem wątpliwości co do sensu przyszłej wojny. Rozmawiałem na ten temat z wieloma fachowcami. Sztab Generalny Wojska Polskiego nie był może najlepszym miejscem do swobodnych dyskusji, szczególnie w większym gronie, ale w zaciszu gabinetów można było mówić właściwie wszystko, zwłaszcza przeciw ZSRR. MON i Sztab Generalny były najbardziej antysowieckimi instytucjami w PRL. Nie brakowało generałów ostrzejszych w sprawie niepodległości niż Leszek Moczulski z KPN-u. Tych, którzy popierali zniewolenie kraju było naprawdę niewielu.

Miałem grupę 8-10 oficerów, którzy podzielali moje poglądy. Byłem gotowy podjąć z nimi rozmowy i sformować konspirację w Wojsku Polskim. Moją ideą było przedyskutowanie z Amerykanami sposobów uniknięcia katastrofy nuklearnej w Polsce. Przez rok zastanawiałem się, co i jak można zrobić.

Okazja nadeszła wraz z podróżą operacyjno-polową organizowaną przez „Atol”, klub żeglarski Sztabu Generalnego. Po Gdyni zawinęliśmy do Sassnitz w NRD, później prosto do Kilonii, stamtąd do Wilhelmshaven, gdzie byliśmy 11 sierpnia. To było miejsce, z którego chciałem wysłać list w sprawie spotkania z Amerykanami. Dlaczego akurat stamtąd? Bo uważałem, że będzie to historyczna sztafeta pokoleń. Wilhelmshaven to miasto, gdzie Pierwsza Dywizja Pancerna generała Stanisława Maczka doszła najdalej na wschód, najbliżej Polski, której nigdy nie osiągnęła.

Napisanie listu na jachcie nie wchodziło w grę, jako zbyt ryzykowne. Po drodze w sklepie kupiłem papier, koperty i ołówek, a sam list po angielsku napisałem na poczcie w Wilhelmshaven, pierwszej którą znalazłem. Treść miałem starannie przemyślaną:

Jestem oficerem z jednego z państw Układu Warszawskiego. Chciałbym spotkać się z przedstawicielem amerykańskich sił zbrojnych. To powinien być co najmniej pułkownik i mówić po rosyjsku, albo przynajmniej po polsku. Jestem w podróży. Zadzwonię do waszej ambasady w Hadze w ciągu najbliższych 5-10 dni. P.V.

List był napisany drukowanymi literami pochylonymi w lewo, by uniemożliwić rozpoznanie charakteru pisma. Zaadresowany do Ambasady Amerykańskiej w Bonn, bez adresu zwrotnego, a na kopercie wewnętrznej - do amerykańskiego attaché wojskowego. Wytarłem kopertę, żeby nie zostały na niej odciski palców. Zrobiłem to instynktownie, bez żadnego doświadczenia w tych sprawach.”

Podsumowując ocenę działalności pułkownika Kuklińskiego Robert Walenciak stwierdza: „Jest przecież pielęgnowany mit, że uratował świat przed III wojną światową, że przekazał plany wojenne Związku Radzieckiego. Mit jak mit… Oczywiste, że takich planów nie przekazał, nie miał bowiem do nich dostępu. W ramach Układu Warszawskiego Polska otrzymywała tylko te informacje, które dotyczyły zadań jej sił zbrojnych. Kukliński mógł za to informować CIA o planach obrony Polski, o stanie polskiej armii, jej uzbrojeniu, zapasach i polskim przemyśle zbrojeniowym”.

To sprawdźmy, do czego miał dostęp pułkownik Kukliński:

„Nie mogę powiedzieć, że przekazałem Amerykanom kompletne radzieckie plany wojenne, ale na pewno poważną ich częścią było strategiczne rozwinięcie sił zbrojnych Układu Warszawskiego do wojny, radziecki plan mobilizacyjny drugiego rzutu, który znajdował się za wschodnią granicą Polski. Znałem też radzieckie plany wojenne pierwszego rzutu, który stacjonował w Niemczech - jak zostaną użyte, w jakim ruszą kierunku.

Często Amerykanie chcieli wiedzieć, w jakim kierunku idą zmiany techniczne wprowadzane przez Sowietów. Na przykład: Sowieci zbudowali czołg z pancerzem trudnym do przebicia z przodu, ponieważ obliczali, że artylerii najłatwiej było uzyskać „strzał bezwzględny”, czyli trafienie wprost. Ale ponieważ taki czołg był ciężki z przodu i z boku, to od góry miał jedynie „skórkę”. I to była ta najważniejsza informacja potrzebna po to, żeby pojawił się NATO-wski samolot A10A służący do niszczenia czołgów z powietrza.

Czytaj więcej

Arcypolski Jack Strong. Rozmowa ze Sławomirem Cenckiewiczem

Miałem dokładną charakterystykę rakiet S 200 Vega i przekazałem ją Amerykanom, łącznie z systemem sterowania. Przekazałem także radziecki system kodowania informacji - oczywiście znowu nie dokumentację produkcji maszyn kodujących, ale ich istotne szczegóły techniczne.

Jeśli chodzi o „Albatrosa”, czyli system trzech bunkrów dowodzenia zbudowanych w latach 70., to znałem ich dane techniczne: grubość betonowych murów, ich głębokość, sposób zawieszenia metalowego pomieszczenia dowództwa i w przybliżeniu lokalizację, z dokładnością do jednego kilometra. Napisałem 400-stronicowy raport o planowaniu zbrojeń przez Sowietów. W sumie przekazałem Amerykanom o wiele więcej niż 35 tysięcy stron dokumentów. Byłem dla nich instrumentem wczesnego ostrzegania, wcześniejszym od satelity. Mogłem powiedzieć im o sowieckiej gotowości do ataku. W tej sprawie byłem jednym z kluczowych źródeł.”

Naprawdę trzeba więcej? Jedyny Polak, który dostał medal za zasługi dla CIA otrzymał go, bo przekazał Amerykanom plany wprowadzenia stanu wojennego? Został z Polski ewakuowany przez CIA z żoną i dwoma synami, bo tak zdecydowało GRU, podejmując operację „Kukłowod”? (to teza pułkownika Jurija Ryliowa, byłego attaché wojskowego ZSRR w Warszawie, suflowana przez Roberta Walenciaka)?

A zamordowanie dwóch synów pułkownika w 1994 roku – jeden nie wrócił z rejsu jachtem po Zatoce Meksykańskiej, drugiego na campusie rozjechała ciężarówka – to też dowód jego pracy dla GRU? O tym zresztą autor „Gambitu Jaruzelskiego” nie wspomina, bo nie pasuje to do tezy, że na ucieczce pułkownika najbardziej zyskał generał Jaruzelski, ponieważ dzięki temu Amerykanie nie byli zaskoczeni wprowadzeniem stanu wojennego.

To fakt. Nie byli. A gdyby byli, to co – broniliby internowanych działaczy Solidarności, górników Wujka, stoczniowców Gdańska? No przecież nie, tak samo jak nie interweniowali w 1956 roku w Budapeszcie czy w 1968 roku w Pradze. Świat był podzielony, strefy wpływów określone, możliwe były jedynie sankcje ekonomiczne, które po 13 grudnia 1981 roku wprowadził prezydent Reagan, tak jak dziś są one zapowiadane w razie ataku Rosji na Ukrainę.

Jeśli zatem generał Jaruzelski rzeczywiście przeprowadził swój gambit, jak dowodzi tego Robert Walenciak, to chwała mu za to. Ale bez robienia z pułkownika Kuklińskiego ruskiego agenta, bo na to nie zasłużył.

Cytaty z Kuklińskiego za: „Zasługa dla Polski. Pułkownik Ryszard Kukliński opowiada swoją historię, Andrzej Krajewski opisuje jego sprawę.” Wydawnictwo Wrota, Warszawa 1999.

Publicystyka
Roman Kuźniar: Atomowy zawrót głowy
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny