Niewątpliwie wszyscy są figurami, które przyczyniły się do historycznych przemian, ale jeśli powstaną kiedyś w przyszłości uczciwe podręczniki polskich dziejów, to pierwsze miejsce musi zająć w nich Lech Wałęsa i to kompletnie bez związku z tym, czy jego rola wyniknęła ze zbiegu okoliczności, czy stała za nią autentyczna wielkość człowieka. Nikt nam nie może zabronić narodowego ćwiczenia, jakim jest rozbieranie Wałęsy do naga.
Osobiście niemal od początku byłem pod jego urokiem. Właściwie od pierwszych dni buntu, który najpierw niezrozumiały szybko przybrał jego twarz. Tamten młody, rozwichrzony, chaotyczny, a na pewno charyzmatyczny Wałęsa uczłowieczył rewolucję, którą komunistyczna władza próbowała przedstawić jako warcholstwo. Jakąż porażką wydawał się grudzień 1970, bo nie miał jednego przywódcy, bo był ruchem niemalże anonimowym. Jak powoli przebijali się do świadomości publicznej ludzie Ursusa i Radomia.
Właśnie wtedy Polska poznała złowrogie oblicze KOR i jego liderów. Komuniści popełnili ten błąd, że rozdmuchali rzekomą grozę, która kryła się za nazwiskami Kuronia, Michnika, Lipskiego czy Romaszewskiego. Chciano z nich zrobić czarne charaktery, a faktycznie zaczęto tworzyć mit bohaterów narodowych. W roku osiemdziesiątym dla milionów Polaków Wałęsa przyszedł znikąd. Pojawił się jak królik z kapelusza. Przeskoczył jakiś płot (albo nie), stanął na czele strajku i uwiódł swoją epokę. Natychmiast skupił na sobie zainteresowanie nie tylko rodaków, ale i świata. Przyjeżdżała do niego Oriana Fallaci, grała mu Joan Baez, fotografowali reporterzy największych agencji. W przeciągu kilku miesięcy stał się gwiazdą na skalę światową. Echa, jakie budził, legenda, jaką prowokował, setki okładek magazynów i polityczna hiperaktywność nawet komunistów przekonała, że oto mamy do czynienia z osobą – zjawiskiem wybitnym, że wreszcie stanął naprzeciw nich ktoś, z kim trzeba się liczyć.
Powtórzę, faktycznie ciągle był królikiem z kapelusza, przykładem szybkiego awansu i jeszcze szybszej kariery. Ta natychmiastowa wielkość Wałęsy była jednak dla Solidarności zdarzeniem wyjątkowo szczęśliwym. Ruch zyskał czytelnego lidera. Personifikację, a nawet ikonę. Nie ma wielkich ruchów społecznych bez ikon. Gandhi, Mandela, Gorbaczow i Che Guevara uosabiali politykę i w jakiejś skali epokę, w której żyli. Wałęsa miał szczęście stać się jednym z nich.
Paradoksalnie wspomógł go Jaruzelski, bo stan wojenny tylko dodał mu sił jako przywódcy. Całkiem łatwo można bowiem sobie wyobrazić, że gdyby Solidarność trwała przez kolejne lata nie niepokojona, autorytet Lecha Wałęsy łatwo mógłby się rozproszyć w kolejnych awanturach i związkowych targach. Stan wojenny go ustabilizował. Zamroził. Wałęsa z żywego człowieka stał się symbolem. I tenże symbol po siedmiu latach oporu nagle przeszedł do działania. Okrągły Stół, wybory roku '89, prezydentura. Zaryzykuję tezę, że głosowaliśmy wyłącznie na symbol. I dopiero w czasie prezydentury przez wierzchnią warstwę gipsu pomnika zaczęła się ukazywać skóra żywego człowieka. A my, z pewnym zdziwieniem, zaczęliśmy dostrzegać po kolei wady, niedostatki, słabości. Lech Wałęsa objawił się całą siłą swojej rzeczywistej tożsamości.