Niby zrelaksowani, w istocie jak cięciwa. Pozorując spożywanie, rzucają głodny wzrok ku tym, którzy mają wpływ na bieg tego – czy raczej – ich świata. Może ich zauważą, zaprotegują, zbawią?
Barokowa świątynia pod wezwaniem tuż, a oni wierni jak podkościelne dziady, kalecy, żebracy. Może na nich spłynie łaska? Jeździ na pstrym koniu, ale przecież odwiedza te strony. Toteż co dzień odgrywają rytuał przeistoczenia – tak długo, jak długo piją swoje espresso, jawią się jako warszawiacy z dziada pradziada, inteligenci, znawcy życia, trochę dandy.
Póki nie dopadnie ich nieświęta trójca: długi, samotność, depresja. Ale na razie przebierają się za klasę średnią, której u nas nie ma i już nie będzie. Za to jest szara strefa, niewidoczna na tle miazmatów warszawskiego city. Są wychowani w tradycji ziomkostwa: rodzina, kumple, wspólnota interesów. Szaraki wzięły w posiadanie jeden z centralnych placów stolicy, zamieniając go w swoją małą ojczyznę, heimat ludzi wyzwolonych, przedsiębiorczych, niebojących się żadnego interesu, za to unikających pracy jak diabeł święconej wody.