Wtorkowe wybory do władz autonomii Grenlandii obserwowano nie tylko w Kopenhadze z największą uwagą. Także w Pekinie i Waszyngtonie, gdyż należąca do Danii wyspa staje się przedmiotem rywalizacji mocarstw.
Dla wszystkich jest jasne, że wyspa zmierza do niepodległości, o której marzy zdecydowana większość mieszkańców. Prawie 90 proc. z nich to Inuici, czyli rdzenni mieszkańcy arktycznych obszarów świata.
Zwolennikami niepodległości są oba największe ugrupowania: partia socjaldemokratyczna Siumut dotychczasowego premiera Kima Kielsena, która wygrała wybory, oraz ugrupowanie Inuit Ataqatigiit, prawdopodobny partner koalicyjny socjaldemokratów. Dążenie do niepodległości jest na wyspie rzeczą tak oczywistą, że sprawa ta nie była nawet przedmiotem kampanii wyborczej.
Kopenhaga wie o tym doskonale od dawna i nic nie wskazuje na to, aby miała przygotowywać się do siłowej konfrontacji z separatystami wzorując się na przykładzie Madrytu.
Setki milionów z Kopenhagi
– Nikt nie rozpatruje takiego scenariusza, gdyż na mocy porozumienia z 2009 roku mieszkańcy Grenlandii mają zagwarantowane prawo do niepodległości w chwili, gdy uznają, że są na nią gotowi – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Kristian Soby Kristensen, politolog z Uniwersytetu z Kopenhadze.