Platforma ma długą tradycję wielogłowego przywództwa. Wszak partia napędzana była u swego zarania przez triumwirat Donald Tusk – Maciej Płażyński – Andrzej Olechowski, zastąpiony potem przez trójcę Tusk – Zyta Gilowska – Jan Rokita.
Jednak PO ma także tradycję walk w kierownictwie, które zawsze miały jeden cel – przejęcie jednoosobowej władzy nad partią. W obu triumwiratach takie starcia wygrał Tusk.
Dziś Platforma jest w podobnej sytuacji. Choć formalnie liderem jest Grzegorz Schetyna, który wygrał wybory powszechne wśród członków PO, to z utratą przywództwa wciąż nie może się pogodzić poprzednia premier Ewa Kopacz. Wynik wyborczy Schetyny robi wrażenie – to ponad 90 proc. głosów. Myliłby się jednak ten, kto uznałby to za jednoznaczne wsparcie partyjnych szeregów dla lidera.
Schetyna dostał tyle głosów, bo był jedynym kandydatem, w zakulisowy sposób blokując Kopacz możliwość startu. A zatem wynik nie oddaje realnego układu sił w partii – świadczy jedynie o sprawności Schetyny w partyjnym kupczeniu i gierkach.
Dziś Platforma jest dwugłowa, a znana z historii partii rozgrywka o to, kto kogo wyeliminuje, ruszyła na dobre. Punktem zapalnym stał się Dolny Śląsk, matecznik obecnego przewodniczącego partii i strategiczny dla Platformy region, bo tu osiąga ona jedne z najlepszych wyników w kraju. Gdy Schetyna przejął partyjne stery, część radnych kojarzona z jego rywalem Jackiem Protasiewiczem – stronnikiem Kopacz – odeszła z partii, przez co Platforma straciła władzę w sejmiku. Już wówczas Schetyna chciał wyrzucić Protasiewicza i jego ekipę. Kopacz ich wybroniła, grożąc, że rozpęta awanturę.