– To są nasi bracia i żołnierze ojczyzny – mówił pojednawczo na wiecu w centrum Erywania armeński premier o wojskowych, którzy domagają się jego ustąpienia. Ale nie odwołał swoich decyzji o zdymisjonowaniu dwóch najważniejszych ludzi w armii: szefa sztabu i jego pierwszego zastępcy.
Wszystko zaczęło się od zwykłego sporu z opozycją. Nieznoszący obecnego premiera były prezydent Serż Sarkisjan powiedział, że jest zdziwiony, iż w zeszłorocznej wojnie z Azerbejdżanem armeńska armia nie użyła rosyjskich rakiet balistycznych Iskander. Sarkisjan sugerował, że pozostały one w magazynach z powodu niekompetencji obecnego premiera.
W odpowiedzi zapalczywy Nikol Paszynian stwierdził, że rosyjska broń jest do niczego, z Iskanderów „tylko 10 proc. wybuchało po trafieniu w cel". W czasie wojny o Karabach Armenia miała co najmniej cztery kompleksy Iskanderów. Były inspektor generalny ormiańskiej armii jeszcze w ubiegłym roku przyznał, że użyto ich w działaniach bojowych, ale odmówił ujawnienia gdzie.
Premierowska replika wywołała wzburzenie od Erywania do Moskwy. – Nasza broń jest efektywna – zapewniał rzecznik Kremla. – To jest niepoważne – powiedział z kolei zastępca szefa sztabu generalnego armeńskiej armii. Paszynian natychmiast go zdymisjonował.
Ujął się za nim jego przełożony – szef sztabu generalnego – i również został zdymisjonowany. Konflikt narastał jak śnieżna kula i list otwarty z żądaniem ustąpienia premiera Paszyniana podpisało ponad 30 ormiańskich dowódców wojskowych. Zarzucili premierowi, że „wraz z rządem nie jest już w stanie podejmować rozsądnych decyzji w tej krytycznej dla kraju sytuacji". Premier nazwał list „próbą zamachu stanu".