We wtorek późnym wieczorem z Pałacu Zarzuela w Madrycie do narodu zwrócił się król. Ubrany w czarny garnitur stwierdził m.in.: „Przechodzimy niezwykle groźne chwile dla naszej demokracji. Określone siły w Katalonii w sposób umyślny, stały i świadomy łamią konstytucję i statut autonomii. To może doprowadzić do destabilizacji gospodarczej i socjalnej Katalonii i całej Hiszpanii. Rząd i parlament regionalny postawiły się całkowicie poza prawem i demokracją”. Felipe VI wezwał rząd do zrobienia wszystkiego, aby przywrócić rządy prawa. Zaapelował także do tych Katalończyków, którzy są wierni Hiszpanii: „Nie jesteście sami i nie będziecie nimi. Macie całe wsparcie i solidarność pozostałych Hiszpanów, a także pełną gwarancję naszego państwa w obronie wolności i należnych praw”.
Pomijając tradycyjne życzenia bożonarodzeniowe, takie wystąpienie monarchy jest niezwykle rzadkie. Ojciec Felipe VI, Juan Carlos, wykorzystał podobną formułę, aby zapobiec zamachowi stanu 23 lutego 1981 r. Wiele wskazuje więc na to, że orędzie, które było konsultowane z Mariano Rajoyem, jest wstępem do bardziej zdecydowanego działania premiera, w tym przejęcia przez Madryt bezpośrednich rządów nad Katalonią zgodnie z art. 155 konstytucji.
Rusza prawdziwy wyścig z regionalnymi władzami Katalonii. W Barcelonie na poniedziałek zwołano posiedzenie katalońskiego parlamentu. Marksistowsko-anarchistyczna partia CUP, bez której rząd Carlesa Puigdemonta nie miałby większości, wezwała do ogłoszenia tego dnia niepodległości nowego kraju. Puigdemont musi uwzględniać nacisk radykałów, ale sam się waha. W środę późnym wieczorem miał zwrócić się w tej sprawie do Katalończyków. Jednak kilka godzin wcześniej w wywiadzie dla BBC oświadczył nie wiedzieć czemu po hiszpańsku, że wbrew wcześniejszym planom wciąż nie ogłosił niepodległości, „bo nie zostały podliczone głosy osób, które głosowały za granicą”. To mało przekonujący pretekst. Puigdemont przyznał także, że nie ma żadnego kontaktu z Rajoyem.
Przewodniczącego władz Katalonii powstrzymuje rozwój wydarzeń zarówno w prowincji, jak i za granicą. Ada Colau, burmistrz Barcelony, której urząd znajduje się naprzeciwko siedziby rządu regionalnego (Generalitat), zaczęła się dystansować od secesjonistów.
„Obudziłam się dziś bardzo smutna. Nie chcę ani jednostronnej deklaracji niepodległości, ani artykułu 155. Potrzebujemy dialogu bardziej niż kiedykolwiek” – napisała Colau, która wywodzi się z populistycznej partii Podemos.