Sam wszystko wymyśliłem. Sidła są przecież stare jak świat. Potrzeba matką wynalazków. Robiłem je z cienkiego drutu. Byłem do tego zmuszony, bo praktycznie rzecz biorąc, utrzymywałem wtedy rodzinę. Zawsze byłem do dyspozycji. Kiedy trzeba było coś z pola przynieść, zebrać, zostawiałem na pastwisku towarzyszy zabawy i szedłem pomóc matce.
Ile dostawało się za takiego zająca?
Wystarczająco dużo, by kupić za to mąkę i inne artykuły, których nie mieliśmy na polu. To dla mnie sprawa przykra i wstydliwa, dziś bym tego w życiu nie zrobił. Czego ja wtedy nie musiałem robić. Żeby matka nie musiała zabijać karpia na święta, musiałem to robić ja. Ojciec i starszy brat nie podejmowali się tego, wychodziło na to, że ja dam radę. Wcale nie byłem specjalistą od zabijania, zabijałem, żeby nie zabijała matka. Musiałem zabić królika, zabić karpia i uciąć głowę kogutowi. Żeby tego wszystkiego nie robiła matka.
* * *
Kiedy dziś opowiadam o wydarzeniach, które decydowały o życiu i śmierci, widzę, że wtedy przyjmowałem je zwyczajnie. Z wojny nie wyniosłem trwałych kompleksów i lęków.
Moje dzieciństwo przypadało przecież na okupację, w której działy się rzeczy naprawdę straszne. A ja wyszedłem z nich bez strachu, złych snów... Dziś zdumiewa mnie to, że kiedy sięgam do tych zdarzeń pamięcią, gdy do nich wracam, to dopiero teraz widzę w sposób przejrzysty, jak w barwnym filmie, autentyczną grozę tamtych zdarzeń.
Na przykład takiego, gdy żydowską rodzinę – matkę z trójką dzieci – odprowadzałem z rodzinnych Bogucic w kierunku Bieżanowa polną drogą wzdłuż torów kolejowych. Miała nastąpić zmiana, szli do innego domu, przechowywanie Żydów było niebezpieczne.
Ile miał pan lat?
To był rok 1941, miałem prawie dwanaście lat. Szedłem wzdłuż torów aż do rozwidlenia dróg. Po prawej była dobra, widoczna droga. Po lewej w wąwozie gorsza, ale niewidoczna, zasłonięta krzakami. I tę drugą wybrałem. Powiedziałem do moich towarzyszy, że teraz przechodzimy przez tory i wchodzimy w wąwóz, tam będą bezpieczni. Pożegnałem się i wycofałem. Minutę później, tuż za torami, zobaczyłem gestapowca na rowerze, brązowy mundur, na ramieniu czerwona swastyka. Przystojniak, czarne włosy, ładna twarz. Rozpoznałem go, to był syn mieszkańców naszej wsi, Kaczmaruk. Kaczmarukowie oddali synów do służby w gestapo. „Co ty tu robisz, czego się włóczysz po torach?" – zapytał.
„Mamy pole za torami, nie ma innego przejścia" – odpowiedziałem.
„Dobra, zjeżdżaj mi stąd!".
Kwestia minuty i rozstrzelano by tych Żydów i całą moją rodzinę. Teraz, jak o tym myślę, to aż mi gorąco. Dramatyzm tego zdarzenia, a było takich sporo, widzę i czuję dopiero teraz.
Dlaczego akurat pan ich odprowadzał?
A kto miał to robić? Ojciec był w konspiracji, jako delegat rządu londyńskiego siedział w Tarnowie. Byłem w domu najstarszym mężczyzną, bo mój starszy brat był głównie poza domem, a potem walczył w partyzantce. Zajmowałem się czym tylko mogłem.
Wspominał pan, że starszy brat był w partyzantce.
Mój starszy brat, Staszek, był takim trochę watażką. Różne miał w tej partyzantce przygody. A jedną szczególnie zapamiętałem: wracał z Wieliczki do domu i koło stacji kolejowej stał samochód niemiecki, żołnierska limuzyna. W nim dwóch oficerów naprawiało coś w podwoziu, położyli się pod autem, a kabury z pistoletem zostawili na siedzeniach. Staszek to zobaczył, zawrócił, przeszedł się, porwał pistolet z kaburą i w nogi. Miał trochę szczęścia, bo podobno nadjeżdżał drugi samochód, Niemcy się szybko nie zorientowali, wpadł w pokrzywy w ogrodach, poparzył się. Obiegł kolejne wsie i wpada do domu, a spod koszuli wyciąga pistolet...
I co było z tym pistoletem?
Używał go w partyzantce, a potem zakopaliśmy go w piwnicy w domu, w Bogucicach. Może jest tam do dziś. To była piwnica, która miała podłogę z gliny.
W domu w Bogucicach mieliśmy też strych, na którym przechowywaliśmy żydowskie dzieci. To było takie poddasze nad stajenką, można tam było wejść i przykryć się snopkami słomy. Dobra skrytka. Matka sypała pieprz na schody, żeby niemieckie psy nic nie wyczuły. Pamiętam, jak raz ukryliśmy tam starszego chłopca, Tadka. Jego młodszy brat był z nami w kuchni.
Kiedy zobaczyłem, że Niemcy wjeżdżają do Bogucic i przybiegłem do domu z tą informacją, mama natychmiast tego Szymka wzięła na ręce, zaniosła do stajni i położyła w żłobie, krowie pod pyskiem. Nakryła go jeszcze badylami zielonego bobu. Ale dzieciak strasznie wrzeszczał. I wtedy matka nachyliła się nad nim i coś mu wyszeptała do ucha, tak że się uspokoił.
Pytaliśmy ją potem wielokrotnie, co mu powiedziała. Ale robiła tylko minę, wzruszała ramionami i nie dowiedzieliśmy się nigdy. Wtedy mieliśmy w domu trójkę żydowskich dzieci, z najstarszym Tadkiem mój brat, Staszek, grywał w szachy i dostawał zawsze w dupę, bo tamten był w szachy świetny. Wiem, że Tadek wojnę przeżył, losów reszty rodziny nie znam.
Jak długo u was mieszkali?
Minimum dwa tygodnie, może trochę dłużej. A kiedy ten Szymek się uspokoił, na szczęście okazało się, że i tak Niemcy do naszego domu nie przyszli.
Pamiętam bardzo wyraźnie wywózkę Żydów do Oświęcimia. Niemcy wydali rozporządzenie, że wszyscy Żydzi z Wieliczki i okolic mają zgromadzić się na pastwisku w Bogucicach. Bardzo blisko naszego domu. Pewnego dnia całe pole było aż czarne od ludzi. Zbierali się tam, a w tym czasie w małych grupkach chodzili jeszcze po domach, żeby kupić mleko czy jajka. Do nas przyszedł ojciec z córką. Kulawy, z protezą, bardzo elegancko ubrany w pumpy i tweedową marynarkę, na głowie miał kaszkiet. Córka, zjawiskowo wręcz piękna, mogła mieć z osiemnaście lat. Nigdy przedtem nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Mój ojciec, który akurat był w domu, zaczął ich namawiać, żeby nie dołączali do reszty, żeby się schowali, że im pomożemy. Uporczywie tłumaczył im, że jeśli dołączą do reszty, Niemcy załadują ich do pociągu i wywiozą do Oświęcimia. Tamten Żyd twierdził, że to niemożliwe, a poza tym że muszą trzymać się razem. Jakoś dziwnie Żydzi Niemcom wtedy ufali. Tego ojca z córką nigdy nie zapomnę. Przerażające doświadczenie. Stacja Wieliczka była od pastwiska w odległości kilometra, tam ładowano ich do wagonów bydlęcych. Tego już na szczęście nie widziałem.
Widziałem natomiast, jak kilka miesięcy później prowadzono na rozstrzelanie całą rodzinę Żydów i rodzinę, która ich ukrywała. W Bogucicach jest taka dolinka Syrafy i rozwidlenie dróg, gdzie ja wprowadzałem rodzinę, którą my ukrywaliśmy. Był tam most pod torami kolejowymi. Dwóch granatowych policjantów o różowych mordach (granatowa policja była na usługach Niemców – to wstydliwa prawda, o której się nie mówi) prowadziło grupkę Żydów. Kazali im wejść na pagórek i tam ich rozstrzelali. Widziałem toczące się ciała, turlały się z tego nasypu. A potem widziałem, jak szewc, u którego naprawialiśmy buty, przybiegł i z ciepłych jeszcze ciał zdzierał buty.
Wiedziałem, czym grozi pomaganie Żydom. Wszyscy się baliśmy. Pewnego razu wracałem ze szkoły w Zadorach, stamtąd do domu prowadziłem Aleksandrowicza ojca i jego małego synka. Aleksandrowicz został po wojnie znanym profesorem kardiologii. Wtedy zobaczył mnie chłopak ze wsi, Jasiek, i mówi do mnie następnego dnia w szkole: „Józek, tyś wczoraj prowadził mojśka". Bo tak się na dzieci żydowskie mówiło: mojśki. Coś wtedy nakłamałem, że to nie żaden mojsiek. I żyłem w strachu przez kilka tygodni. Ale na szczęście nie wygadał.
Dużo ludziom pomagaliście.
To była normalna dla nas rzecz. Staszek mi mówił, że kiedy potem było sadzenie drzewek w Jerozolimie, w Jad wa-Szem, upamiętniające Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, matka powiedziała, że jak przechowywała Żydów, to nie myślała o drzewkach, i żadnego drzewka nie chce.
Skromna.
Tak, nikt z mojej rodziny nie uczestniczył w tych spotkaniach. Robiliśmy to z czystej ludzkiej przyzwoitości.
Fragment książki Agaty Napiórskiej, „Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia", która ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy.
Józef Wilkoń urodził się w 1930 r. w Bogucicach koło Wieliczki. Jest ilustratorem, rzeźbiarzem, autorem scenografii i gobelinów, a także historykiem sztuki. Zilustrował blisko 200 książek dla dzieci i dorosłych wydanych w Polsce i kilkadziesiąt za granicą.