Tancerze dostają replikę Kryształowej Kuli?
Nie. Jedne gwiazdy potrafią się zachować, jak Beata Tadla, która ufundowała Jankowi Klimentowi identyczną statuetkę na pamiątkę, inni oddają ją tancerzowi albo na aukcję charytatywną – jak Ania Karczmarczyk z Jackiem Jeschke. A niektórzy zabierają do domu, stawiają na półce i koniec historii...
Jak się zmieniło życie tancerzy po programie?
To trudny temat, ponieważ tancerze sportowi traktują „Tzg" jako komercję i trochę przestają szanować tych, którzy biorą w nim udział. Powiem szczerze, że myślałam tak samo, dopóki nie zobaczyłam, jak wygląda to od kulis. Kiedyś była nawet taka akcja nawołująca tancerzy z programu, by zawiesili starty w turniejach. Ale wycofano się z niej, kiedy po pierwszych edycjach programu szkoły tańca zaczęły przeżywać boom. Teraz tego zainteresowania już tak się nie odczuwa, oglądalność „Tańca z gwiazdami" spadła. Nie znam dokładnych statystyk, ale wiem, że program ogląda bardzo mało ludzi z Warszawy, więc jeśli ktoś tak jak ja ma szkołę w stolicy, nie przekłada się to do końca na klientów. Tancerze zyskali jednak popularność, co pozwala im czerpać mnóstwo innych korzyści. Dostają propozycje pokazów, za które mogą brać więcej pieniędzy.
Zacytuję Paula Coelho: w tańcu możesz sobie pozwolić na luksus bycia sobą. W towarzyskim również?
Do pewnego momentu. Gdy jesteś na sali treningowej, możesz przez ruch wyrazić swoje emocje, część charakteru, której nie pokazujesz na co dzień, bo nie masz za bardzo gdzie. Podczas turnieju jesteś już wkładany w te wszystkie ramy: strój, mocny makijaż, samoopalacz i dziwna fryzura. To już jest forma, do której musisz się dostosować.
Ważniejszy jest talent czy pracowitość?
Tańczyłam kiedyś z chłopakiem z Ukrainy, któremu wszystko przychodziło z wielką łatwością. Nie wiem, na jakie wyżyny by się wspiął, gdyby trenował mocniej. Pierwsze, co robił po przyjściu na salę, to siadał na kanapie i mówił, że dzisiaj nie będzie ćwiczył, bo nie ma weny. Bardzo mnie to denerwowało. Uważam, że aby do czegoś dojść, trzeba zasuwać i koniec. Talent to 30–40 proc. sukcesu. Wystartowaliśmy tylko w jednym turnieju, awansowaliśmy do finału mistrzostw Polski, potem wrócił na Ukrainę. Nadal tańczy, ale nie jest w światowej czołówce, choć mógłby.
Jakiś czas temu na Instagramie napisała pani, że nie osiągnęłaby tyle bez zazdrosnych ludzi.
Nigdy nie zapomnę sytuacji z 2010 roku po młodzieżowych mistrzostwach świata w Linzu. Razem z Pawłem Tekielą sięgnęliśmy po tytuł. Byliśmy pierwszą w pełni polską parą, która tego dokonała w kategorii młodzieży. Gdy po turnieju weszliśmy na after party, wszyscy rywale bili nam brawo. Zrobiło się nam bardzo miło. Kiedy wróciliśmy do Polski, kupiliśmy tort, zorganizowaliśmy małe spotkanie, ale dało się wyczuć, że gratulacje były wymuszone. Chciałam jak najszybciej stamtąd uciekać. Wszedłeś na szczyt, za bardzo się wybiłeś i już nikt cię nie lubi. To takie polskie... No i świat tańca jest bardzo zakłamany. Te wszystkie doświadczenia jednak bardzo budują siłę charakteru.
W parze musi być prawdziwa chemia czy wystarczy szacunek, a na co dzień można się nie lubić jak Lewandowski z Błaszczykowskim w piłkarskiej reprezentacji?
Komunikacji w parze nikt nie uczy. A to duże wyzwanie. Zwłaszcza gdy masz kobietę i mężczyznę, którzy nic do siebie nie czują i nie chcą tworzyć związku, a spędzając ze sobą dzień w dzień wiele godzin, muszą się jakoś porozumiewać. To bardzo trudny temat, szeroki i do wzięcia pod lupę przez psychologa lub trenera mentalnego. Przez brak umiejętności interpersonalnych rozpadły się już bardzo dobre pary wyglądające razem świetnie i tak też tańczące.
Mogła się pani postawić trenerowi i powiedzieć, że nie wyobraża sobie współpracy z danym partnerem, czy jego słowo było święte?
Wiadomo, że nikt mnie do niczego nie zmuszał i nie ze wszystkim się zgadzałam. Ale trener był autorytetem. W przypadku Pawła, z którym wygrałam mistrzostwa świata, zaufałam trenerowi. Podjęłam duże ryzyko, bo nikt mi nie wróżył dobrze. Gdy zdobyliśmy mistrzostwo Polski, usłyszałam od ludzi ze środowiska, że zupełnie się tego nie spodziewali.
Kiedyś turnieje taneczne były nawet w telewizji.
Na ekranie nie jest to tak atrakcyjne jak na żywo. Pokazywanie i opowiadanie o rywalizacji tancerzy to nie lada wyzwanie. Trudno ogarnąć wszystko, co się dzieje na parkiecie. Szkoda, że to się nie sprzedawało, bo byłoby łatwiej o sponsorów, dotacje.
A może po prostu kryteria oceny są niezrozumiałe dla widza?
To tak subiektywny sport, że często są niejasne nawet dla nas, a co dopiero dla zwykłego człowieka. Jest w tym bardzo dużo polityki.
Wspomniała pani kiedyś o takim zjawisku jak sędziotrenerstwo...
To nagminne, że trenerzy są jednocześnie sędziami i oceniają swoich zawodników. Kto wydał więcej pieniędzy, ten później dostaje lepsze noty. Nie zawsze, ale często.
Czyli rodzaj korupcji...
Bardzo powszechny.
A doping jest obecny w tańcu?
Są kontrole, ale głównie na turniejach międzynarodowych.
Czy tancerze są ubezpieczeni?
Nie. Siedzi lekarz na sali, to tyle. Jeśli nie ubezpieczysz się na własną rękę, nikt się o ciebie nie będzie martwił. Nie mamy na nic dofinansowań. Teraz podobno trochę się poprawiło, są jakieś pieniądze na podróże, bilety. Ale bardzo rzadko zdarza się pełen sponsoring. Gdy jesteś utytułowanym tancerzem, możesz co najwyżej liczyć na umowę z producentem obuwia, w ramach której dostajesz buty.
W 2017 roku obserwowała pani z bliska rywalizację tancerzy podczas World Games we Wrocławiu, czyli święta sportów nieolimpijskich. Czy taniec towarzyski przyjąłby się na igrzyskach olimpijskich?
Federacja WDSF (Światowa Federacja Tańca Sportowego – red.) do tego dąży, zmienia zasady sędziowania. Wszystko po to, by wejść do rodziny olimpijskiej. Nie wierzę, że się uda, bo taniec towarzyski jest za bardzo subiektywny. Pytanie, czy igrzyska są mu potrzebne. Dla mnie miarą sukcesu jest kultowy turniej w Blackpool. To tradycja i historia.
Łyżwiarstwo figurowe to była pani pierwsza miłość?
Lubiłam je oglądać w telewizji jako mała dziewczynka. Tata zapisał mnie na zajęcia, ale trenerka, która nie miała zdolności pedagogicznych, mnie zniechęciła. Strasznie na nas krzyczała, traktowała jak dorosłych sportowców. Byłam wrażliwym dzieckiem, wracałam do domu z płaczem. Po trzech miesiącach zrezygnowałam. Dzięki temu trafiłam na parkiet taneczny. Mama koleżanki z przedszkola zaprowadziła mnie na lekcje do Pałacu Kultury i Nauki. Dołączyłam do grupy trochę później, nie było dla mnie partnera i ustawili mnie z wyższą, starszą dziewczynką. Ona robiła za chłopca. Wystartowałyśmy w turnieju, byłyśmy jedyną taką parą, ale to – ku zdziwieniu konkurencji – nie przeszkodziło nam wygrać. Organizatorzy nie byli przygotowani, więc ja dostałam lalkę, ona wzięła samochód.
Kiedyś przygodę z tańcem zaczynało się mniej więcej w wieku sześciu lat. Dziś w ofercie pani szkoły są zajęcia nawet dla dwu-, trzylatków.
Dzieci do piątego roku życia zapraszamy do Danceworld na zajęcia umuzykalniająco-taneczno-ruchowe. Mają sporo zabaw, bo niemożliwe jest utrzymanie ich koncentracji przez godzinę. Kładę nacisk na to, żeby grupy były maksimum ośmioosobowe, ponieważ wtedy jesteśmy w stanie nad wszystkimi zapanować. Widzę zdjęcia z różnych szkół, w których na sali jest 20 maluchów. Ile z nich się czegoś nauczy? Jedno, a reszta będzie z tyłu rozrabiać. U nas każdy musi wyjść na środek i się zaprezentować. Ja w ogóle uwielbiam pracować z dziećmi i patrzeć, jak się rozwijają. Są szczere, czasem do bólu, można je jeszcze swobodnie kształtować – jak plastelinę. Wprowadziłam autorski program polegający na tym, że sześciolatki na początku uczą się wszystkiego po trochu: tańca towarzyskiego, baletu, hip-hopu... Ta różnorodność ciekawi, sprawia, że się nie nudzą. W pierwszym semestrze miały dużo stepowania i bachaty, w następnym będą mieć flamenco i boogie-woogie. Niech poznają świat za pomocą tańca i same zobaczą, co im się najbardziej podoba.
W jednym z wywiadów powiedziała pani, że zna wielu tancerzy, którzy nie robią tego, co by naprawdę chcieli.
Dużo osób przerzuciło się z tańca towarzyskiego na coś zupełnie skrajnego, np. hip-hop. I są w tym świetni. Bardzo często się zdarza, że do jakiegoś stylu zmuszają rodzice albo brak innej oferty. Chciałabym wykształcić taką grupę, która będzie się czuła i wyglądała dobrze w każdym stylu. Tancerzy wszechstronnych bardzo brakuje.
Miała pani tanecznych idoli?
Gdy w wieku ośmiu–dziewięciu lat zaczęłam uczęszczać do klubu Smirnow w Warszawie, byłam zapatrzona w Anię Głogowską. Przychodziła tam na zajęcia ze swoim partnerem Marcinem Wrzesińskim. Oglądanie jej tańca sprawiało mi przyjemność. Zawsze była tak szczera i uśmiechnięta. Po latach, gdy spotkałyśmy się w „Tańcu z gwiazdami", powiedziałam jej o tym. W późniejszych czasach uwielbiałam Rosjanki Anię Melnikową i Julię Zagoruychenko, które startują do dzisiaj.
Obycie z kamerą od małego zapewne pomagało na parkiecie tanecznym.
Gra mimiką była moim atutem. Swoboda ruchu pomagała mi natomiast na planie. Miałam płynność w łączeniu tekstu z wykonywaniem różnych czynności, co w przypadku aktorów nie jest regułą. Gdyby nie „Klan", pewnie bym tyle nie osiągnęła. Pieniądze zarobione w serialu pozwalały opłacać lekcje tańca. Stały dochód to coś, co doceniam do dziś.
Marzy pani, by zagrać w filmie o tańcu?
To marzenie zeszło na dalszy plan, może uda się je zrealizować w przyszłości. Na razie w całości pochłania mnie szkoła i życie prywatne – teraz przygotowanie do macierzyństwa.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95