Matka moja bowiem, odkąd odeszła od nas nieboszczka Unia Wolności, głosuje na PiS. Na Platformę nie mogła, to nuworysze, nosili garnitury z metkami na rękawach, raziło to inteligencki smak mamy i jej koleżanek. Katolicyzm plus elementarny antykomunizm podpowiedziały wybór – Prawo i Sprawiedliwość. Tak więc mama zaczęła głosować na PiS bez stadium przejściowego w postaci Platformy. Napisałem swego czasu o tym felieton „Moja matka Mongolia", bo o ile mnie pamięć nie zawodzi, to w czterotomowej, peerelowskiej Encyklopedii PWN nauczano, że Mongolia przyjęła socjalizm, przechodząc doń wprost z feudalizmu, pomijając wsteczny etap kapitalizmu. O dziwo, mój ojciec pozostaje przy wstecznej Platformie, ale to dziwny człowiek, grzyby wynosi z lasu wiadrami.
Wróćmy do mej małżonki, która podobnie jak i jej teściowa jest egzotycznym wyborcą PiS. Trzy dni po głosowaniu przyznaje, że popełniła błąd, po miesiącu tego szczerze żałuje, a po kwartale gwałtownie zarzeka się, że nie, że to był ostatni raz, ale nigdy więcej, koniec, nie, nie i jeszcze raz nie! I tak do następnych wyborów, w których dochodzi do wniosku, że konkurencja jest jeszcze gorsza, i zabawa zaczyna się od początku. Ale to w sumie nieważne, dość, że głosuje.
I się do tego przyznaje.
Nie tak dawno, na urodzinach kolegi, o mało nie zamordowała w ten sposób dziennikarki „Newsweeka". Sympatyczna ta niewiasta zakrztusiła się bowiem, słysząc to wyznanie. Gdy doszła do siebie, westchnęła tylko z żalem: „Szkoda, że ciebie nie poznałam wcześniej. Pisałam reportaż o ludziach głosujących na PiS i musiałam do Radomia jechać. Nie znałam nikogo". Uwaga żony mojej osoby, że takiego kwiata jak ona jest niemal pół Polski, zawisła w próżni.