Stowarzyszenie Pro Arnstadt założył jeden z bohaterów wydarzeń z 1989 roku Hans-Christian Köllmer, gdy CDU nie chciała go wystawić na burmistrza. Piastował to stanowisko przez trzy kadencje i, co podkreślają nawet jego przeciwnicy polityczni, wiele zrobił dla miasta, od renowacji starówki po przekonanie do inwestycji dużych koncernów. Przeciwników mu nie brakowało, bo zasłynął na cały kraj sympatiami do nacjonalistów i populistów, był pierwszym burmistrzem w Niemczech, który się z nimi obnosił. Był fanem Jörga Haidera, zmarłego przed jedenastu laty przywódcy skrajnej prawicy w Austrii. – Tak, byliśmy zaprzyjaźnieni – przyznał mi Köllmer w 2009 roku, teraz już nie chciał rozmawiać. – Haider odwiedził Arnstadt. Ja odwiedzałem go w Karyntii w jego rezydencji. To był bardzo sympatyczny człowiek. Lewica przesadza z oceną Haidera, czynią z niego diabła. Mamy demokrację, mamy wolność słowa. Nie możemy się cofać do czasów NRD i zabraniać ludziom głoszenia innych poglądów – mówił. Głosił wówczas pogląd, że to niedobrze, iż do władzy dopuszczono ludzi odpowiedzialnych za enerdowską dyktaturę.
Köllmer zrobił największą karierę ze wszystkich buntowników z Holzmarkt, choć jak złośliwie komentował jeden z jego znajomych, przyłączył się do nich i wstąpił do Nowego Forum, gdy nie było to już niebezpieczne. Wyróżniał się na tle innych byłych dysydentów, oni chodzili w dżinsach i kurtkach, on w dwurzędowym garniturze, w okularach w srebrnej oprawce. – W życiu trzeba się umieć zareklamować, dobrze sprzedać, czego nie umieją moi dawni, dziś sfrustrowani koledzy. Kariera nie ma nic wspólnego z przypadkiem. Ja nawet w NRD nieźle żyłem, pracując w gastronomii. Zawsze obserwowałem, co warto robić. Inni też mogą – przedstawiał mi przed laty swoje credo.
6.
Tradycyjnie zadowolona z przemian jest Johanna Voigt, która wraz z Arndem Effenbergerem zakładała tutejsze Nowe Forum. – Nie rozumiem, dlaczego inni nie są – mówi 85-letnia pani doktor, wysoka, szczupła, białowłosa. Wciąż prowadzi prywatną praktykę lekarską na Starym Mieście, dwie minuty spacerem od Holzmarkt. Przyjmuje mnie w swoim gabinecie, na biurku leży stetoskop, ciśnieniomierz, sterta papierów i opakowania lekarstw, nad nim wisi lampa w japońskim stylu z papierowym kulistym abażurem. Od rana miała wielu pacjentów, starszych Niemców i młodą Arabkę w czarnej chuście na głowie i w czarnej długiej szacie. Towarzyszył jej brodaty mąż. – Może ludzie są rozczarowani, bo myślą, że coś stracili, gdy kraj przyjął tylu cudzoziemców. Ja byłam za przyjęciem. Oni musieli uciekać. Mam pacjentów z Afganistanu, Syrii, Iraku, Libii. Nie mówią po niemiecku lub mówią bardzo słabo, zazwyczaj przychodzą z tłumaczami, też cudzoziemcami, którzy od dawna są w Niemczech. Mówię im: chodźcie na kursy, uczcie się. Integracja musi potrwać – podkreśla.
Johanna Voigt za każdym razem, gdy się widzieliśmy, zachwalała, jak rozwinęła się dawna NRD. W sklepach jest wszystko, można podróżować, ona dotarła nawet do Kanady, a w okolicy można pędzić po nowych autostradach. Poprawiło się nawet na rynku pracy. Dwadzieścia lat temu stopa bezrobocia wynosiła tu 19 proc. Teraz poniżej 5 proc. Syn pani doktor nie może znaleźć pracowników do zakładu handlującego częściami zamiennymi do samochodów. To rodzinna firma, była pierwszym w Arnstadt przedsiębiorstwem, które dawni właściciele odzyskali po upadku NRD. Nie odcina się od kraju, który nacjonalizował majątek, sprzedaje też części do samochodów osobowych, dostawczych i ciężarowych enerdowskiej produkcji – wartburgów, trabantów, roburów, barkasów.
– Najważniejsza jest wolność, to zyskaliśmy – mówi Johanna Voigt, która w czasach NRD była inwigilowana przez służbę bezpieczeństwa. Szczególnym zainteresowaniem Stasi cieszyła się jej działalność w gminie ewangelickiej. Po latach doktor Voigt zainteresowała się tym, co zawierają jej teczki. W pierwszej znalazła donosy sąsiada oficera milicji (po zjednoczeniu Niemiec zrobił karierę w policji). Zajmował się spisywaniem rejestracji samochodów, którymi przyjeżdżali do Johanny Voigt goście z Kościoła ewangelickiego na Zachodzie. Były tam też raporty współpracującej z nią przez lata pielęgniarki, której jako jedynej wybaczyła, bo życie ją ciężko dotknęło, została inwalidką.
Potem dostała kolejne dokumenty, w tym kopię swojej karty osobowej, w której przyznano jej numer 1 42 8060 0908. Pracownicy bezpieki wpisywali, czy dom obserwowanej osoby ma dodatkowe wyjścia albo czy dzwonek jest tylko przy drzwiach mieszkania, czy także przy wejściu do klatki schodowej.
Dopiero dziewiętnaście lat po upadku muru doczekała się odpowiedzi z urzędu Gaucka w sprawie dla niej szczególnie ważnej – odtajnienia nazwisk donosicieli. Tajnym współpracownikiem Stasi o kobiecym pseudonimie Marie był nobliwy szef ewangelickiej rady parafialnej. Jego ojciec zajmował podobne stanowisko przed wojną i nie dał się złamać narodowym socjalistom, nawet więcej – ratował niepełnosprawne dzieci przed zgładzeniem ich w ramach akcji likwidowania „życia niegodnego życia". Syn zdecydował się na współpracę z komunistyczną służbą bezpieczeństwa.
Potwierdziły się też podejrzenia dr Voigt dotyczące jej szefa w przychodni. Posługiwał się, z niezrozumiałych dla niej przyczyn, rybim pseudonimem Ukelei (ukleja). – Był ginekologiem. Słabym. Po zjednoczeniu wyjechał z Arnstadt na zawsze na Zachód – mówiła mi przed dekadą Johanna Voigt, którą w pracy szpiegował też kierowca karetki pogotowia posługujący się najprostszym pseudonimem Fahrer (kierowca właśnie). – Wszyscy, którzy donosili, nie dostrzegali potem swojej winy. Zapewniali, że chcieli dobrze – podsumowuje teraz 85-letnia internistka.
***
30 września 2019 roku w ratuszu na uroczystościach z okazji trzydziestolecia wydarzeń na Holzmarkt pojawili się ich bohaterowie, a także wielu młodych ludzi, którzy całe życie przeżyli w zjednoczonych Niemczech. Najdłużej spośród byłych dysydentów wytrzymała najstarsza doktor Johanna Voigt. Po zakończeniu powiedziała mi: Spotkamy się za kolejne dziesięć lat. I odjechała na rowerze do domu.
27 października w Turyngii, gdzie leży Arnstadt, odbywają się wybory do landtagu