O czym mówię? O dyskusji, jaka odbyła się na Synodzie dla Amazonii, i o płynących z niej wnioskach. Zacznę od reguły obowiązkowego dla kapłanów obrządku łacińskiego celibatu, który – na wniosek ojców synodalnych – ma zostać ograniczona, by można było wyświęcać żonatych diakonów na prezbiterów. Pomijam, że takich w Amazonii w zasadzie nie ma (a to oznacza, że postulat ich święcenia odnosi się do innych krajów, w tym przede wszystkim do Niemiec). Istotniejsze jest co innego. Otóż święcenie mężczyzn żonatych ma być lekarstwem na brak powołań do kapłaństwa i gigantyczne „braki kadrowe" w wielu miejscach Kościoła. Kłopot polega na tym, że jest to rozwiązanie pozorne i niedotykające istoty problemu. Dlaczego? Tak się składa, że księży nie brakuje, w wielu miejscach świata jest ich wręcz za dużo. Wielu wikariuszy, nawet w Polsce, czeka latami na probostwo i się frustruje; w kuriach pracują księża, których spokojnie mogliby zastąpić świeccy; podobnie jest w katolickich mediach, wydawnictwach czy nawet ośrodkach rekolekcyjnych. W Afryce, na Filipinach i wielu innych miejscach świata seminaria nie są zaś w stanie przyjąć wszystkich chętnych.




Jeśli więc coś jest problemem, to nie brak kapłanów, lecz to, że nie sposób ich przerzucić z miejsca w miejsce, że reguła celibatu, niegdyś mająca gwarantować pełną dyspozycyjność prezbiterów, przekształciła się w „singielstwo", które umożliwia kapłanom wygodne życie, a nie jest ofiarą z życia dla Kościoła i Chrystusa. Wiem, że to mocna ocena, ale gdyby było inaczej, to zamiast zmieniać głęboko zakorzenioną i dobrze uzasadnioną teologicznie tradycję wiążącą kapłaństwo łacińskie z celibatem, wezwano by kapłanów z Polski, Filipin, Nigerii czy USA, by ruszyli do Amazonii. Jeśli na wyjazd na wojnę mogą się zdecydować oficerowie (i panie oficer także), którzy mają rodziny i dzieci, to dlaczego nie mogą tego zrobić samotni dla Chrystusa kapłani? Jeśli tego nie robią, jeśli nikt ich do tego nie wzywa, to problemem nie jest celibat, ale brak ducha ofiary, radykalizmu ewangelicznego, wygodnictwo i zasiedzenie.

Tych problemów zniesienie celibatu nie tylko nie rozwiąże, ale jeszcze je pogłębi. A powód jest niezmiernie prosty. Gdy kapłan jest żonaty, to wymaga to ogromnej ofiary z życia nie tylko jego, ale również jego żony, a także dzieci. Jeśli w Kościele (szczególnie na Zachodzie) brakuje ducha ofiary, a brakuje, to nie widać powodu, by wierzyć, że nagle w przypadku mężczyzn i kobiet żyjących w małżeństwach pojawi się on w nadmiarze. Zniesienie celibatu to zatem lekarstwo, które nie dotyka istoty kryzysu, lecz jest jedynie odpowiedzią na postulaty „świata", który zwyczajnie nie akceptuje chrześcijańskiego stylu życia.

Nie inaczej jest z postulatami ekologicznymi. Nie twierdzę, że nie są one ważne, że możemy dewastować Ziemię, ale żeby je uzasadniać, naprawdę nie trzeba sięgać po narracje o „płaczącej Matce Ziemi" (bo ta ostatnia kategoria to koncept New Age), lecz wystarczy sięgnąć do Listu św. Pawła do Rzymian. To w nim możemy przeczytać, że „stworzenie oczekuje objawienia się synów Bożych" i na „wyzwolenie z niewoli zepsucia", którego przyczyną jest grzech człowieka. Słowem, Kościół od zawsze był świadom, że konieczne jest Boże podejście do stworzenia, ale związane jest ono z nawróceniem i świętością chrześcijan, a nie z radykalnym ekologizmem spod znaku New Age. Nawrócenie wymaga zaś ofiary, a na nią nie jesteśmy gotowi. I to jest problem, a nie „łzy Matki Ziemi".