Wyłączam silnik zaburtowy. Zawsze to robię, płynąc przez fiord do mojego przyjaciela. Pozwalam, by przez krótką chwilę decyzje podejmowało morze. Dziś jest bezwietrznie, ale w nocy duło z południowego wschodu. Ciężkie, leniwe fale unoszą ostrożnie ponton, pozwalając mu zaraz ześlizgnąć się miękko ze swoich grzbietów. Przelatujący nieopodal fulmar ustawia lotki skrzydeł równolegle do powierzchni wody, po czym zatacza elegancki łuk, okrążając mój zodiak i zerkając na mnie z ukosa.
Fiord pogrążony jest w ciszy. Znad morza pełzną chmury, dostrzegam to wyraźnie dopiero teraz – coraz większe połacie lądu nikną pod ich ołowianym kocem. Góry w głębi Billefjordu zdają się mienić odcieniami złota. Ciągnę za linkę rozrusznika, jak zwykle wystarczy jedno szarpnięcie, by odpalić stary silnik Evinrude o mocy trzydziestu koni mechanicznych. Płynę dalej w głąb Nordfjordu, ku Tschermakfjellet.
To tutaj przemieszkał samotnie czterdzieści lat. Świat, w którym żyje, okalają majestatyczne góry uformowane przez nieokiełznane, brutalne siły przyrody: Sylfjellet i Mediumfjellet, Kolosseum i Kapitol, a także stożkowaty szczyt Lykty w głębi Dicksonfjordu. To ta ostatnia góra pozwala mu się orientować w przestrzeni, niezależnie od tego, gdzie w swoim królestwie akurat przebywa. Lykta wskazuje drogę i daje poczucie bezpieczeństwa.
Krajobraz otwiera się przede mną w miarę, jak podpływam coraz bliżej do Kapp Wijk. To nisko położony przylądek, element morenowego krajobrazu ukształtowanego w czasach, gdy w miejscu Dicksonfjordu rozpościerał się lodowiec. Stacja traperska leży u nasady cypla, rozciąga się z niej widok na wszystkie cztery strony świata. To właśnie królestwo Haralda.
(...)