Amundsen. Mięso niedźwiedzia powiesiłem na stojaku

Gdy w 1973 roku wydano zakaz polowania na niedźwiedzie polarne, zdawało się, że epoka zimujących na archipelagu myśliwych skończyła się raz na zawsze.

Publikacja: 01.01.2021 18:00

Amundsen. Mięso niedźwiedzia powiesiłem na stojaku

Foto: Shutterstock

Wyłączam silnik zaburtowy. Zawsze to robię, płynąc przez fiord do mojego przyjaciela. Pozwalam, by przez krótką chwilę decyzje podejmowało morze. Dziś jest bezwietrznie, ale w nocy duło z południowego wschodu. Ciężkie, leniwe fale unoszą ostrożnie ponton, pozwalając mu zaraz ześlizgnąć się miękko ze swoich grzbietów. Przelatujący nieopodal fulmar ustawia lotki skrzydeł równolegle do powierzchni wody, po czym zatacza elegancki łuk, okrążając mój zodiak i zerkając na mnie z ukosa.

Fiord pogrążony jest w ciszy. Znad morza pełzną chmury, dostrzegam to wyraźnie dopiero teraz – coraz większe połacie lądu nikną pod ich ołowianym kocem. Góry w głębi Billefjordu zdają się mienić odcieniami złota. Ciągnę za linkę rozrusznika, jak zwykle wystarczy jedno szarpnięcie, by odpalić stary silnik Evinrude o mocy trzydziestu koni mechanicznych. Płynę dalej w głąb Nordfjordu, ku Tschermakfjellet.

To tutaj przemieszkał samotnie czterdzieści lat. Świat, w którym żyje, okalają majestatyczne góry uformowane przez nieokiełznane, brutalne siły przyrody: Sylfjellet i Mediumfjellet, Kolosseum i Kapitol, a także stożkowaty szczyt Lykty w głębi Dicksonfjordu. To ta ostatnia góra pozwala mu się orientować w przestrzeni, niezależnie od tego, gdzie w swoim królestwie akurat przebywa. Lykta wskazuje drogę i daje poczucie bezpieczeństwa.

Krajobraz otwiera się przede mną w miarę, jak podpływam coraz bliżej do Kapp Wijk. To nisko położony przylądek, element morenowego krajobrazu ukształtowanego w czasach, gdy w miejscu Dicksonfjordu rozpościerał się lodowiec. Stacja traperska leży u nasady cypla, rozciąga się z niej widok na wszystkie cztery strony świata. To właśnie królestwo Haralda.

(...)

Nikt na niego nie czekał, gdy pewnej chłodnej nocy 1977 roku wylądował na wyspie przy samym krańcu świata. Funkcjonariusz policji kontrolujący przybyłych natychmiast zwrócił uwagę na nieznajomego z psem i zapytał, gdzie też się wybiera. W tamtych czasach wszystko tu było jeszcze dość proste i bezpośrednie: każdy znał się z każdym, a turystów przyjeżdżało jak na lekarstwo. Policjant wydawał się wręcz przerażony, gdy przybysz oświadczył, że zamierza przezimować na archipelagu jako myśliwy. Poprosił go, by przed podróżą w głąb fiordu koniecznie odwiedził gubernatora i zamienił z nim parę słów.

Tamtej nocy solidnie wiało. Wzburzone wody Isfjordu zdawały się białe, góry leżały częściowo schowane w chmurach. Gdzieś w tej mgielnej gęstwinie skrywała się chata, która miała stać się dla nieznajomego domem na kolejny rok.

Harald przytroczył sztucer i strzelbę rzemieniami do plecaka, zarzucił sobie wojskowy worek na ramię, chwycił walizkę i ruszył w kierunku miasta, prowadząc swojego sznaucera na smyczy. Sprawiał wrażenie człowieka, który wybiera się w daleką podróż i nie planuje zbyt szybko wrócić. Dźwigał ciężki bagaż i pocił się, brnąc przed siebie po szutrowej drodze, niczym włóczęga z ludowych opowieści. Po jakichś dwóch czy trzech kilometrach znalazł miejsce osłonięte od wiatru, rozwinął w nim śpiwór i ułożył się do snu.

Po kilku godzinach odpoczynku ruszył dalej i w końcu ujrzał starą, dziwaczną budowlę pod dachem z falistej blachy. Stała na cienkich nogach na samym szczycie zbocza i pięła się ku niebu. Szara wysmagana przez lata wiatrów konstrukcja robiła nieco groźne wrażenie – przypominała coś w rodzaju fortyfikacji wzniesionej u wejścia do doliny. Dla mieszkańców tego górniczego miasteczka była to po prostu centrala kolejki linowej, przystanek wiszących na grubych kablach wózków transportowych, zjeżdżających powoli z kopalni do punktu przeładunkowego na Hotellneset.

Longyearbyen było wtedy zbieraniną leżących w głębi wąskiej doliny niechlujnych zabudowań otoczonych przez strome góry. Nad miasteczkiem wisiała chmura węglowego pyłu, unoszącego się między domami niczym szarawa firana. Na samym końcu doliny Harald dojrzał solidny gmach, który jego zdaniem wyglądał na tyle godnie, by móc służyć za siedzibę gubernatora. W tej samej chwili zobaczył zażywną kobietę jadącą w jego stronę na niewielkim warkoczącym motorowerze. Uznał, że wszystkie te okoliczności są w sumie dość zabawne, uśmiechnął się więc pod nosem, zatrzymał motorowerzystkę i spytał ją o drogę do biura gubernatora. Wskazała mu nie szacowny gmach, lecz leżący zupełnie gdzie indziej brunatny budynek z białą wieżyczką, tuż pod rozklekotanym wyciągiem kolejki.

Ostrzegła go również, że gubernator Leif Eldring nie wyrazi zapewne zachwytu jego planem, ale nie będzie mu też mógł zabronić przezimowania na archipelagu. I rzeczywiście Eldring odniósł się do pomysłu przybysza cokolwiek sceptycznie. Gdy Harald poinformował go, że chata, którą mu udostępniono, należy do niejakiego Lavika, gubernator burknął, że z tego, co mu wiadomo, Kjell Lavik nie posiada żadnej nieruchomości w Bjonahamnie. Jeśli jest inaczej, chata musiała zostać zbudowana nielegalnie.

Kawa i razowy chleb

Gdy w 1973 roku wydano zakaz polowania na niedźwiedzie polarne, zdawało się, że epoka zimujących na archipelagu myśliwych skończyła się raz na zawsze. Zdaniem Eldringa zawodowe myślistwo było już zwyczajnie nieopłacalne. Lisie skórki nie przedstawiały zbyt wysokiej wartości, z ich sprzedaży nie utrzymałby się nawet najskromniej żyjący traper. Gubernator nie miał natomiast pojęcia, że człowiek, który go odwiedził, odznacza się niespotykanym uporem oraz wyjątkową zapobiegliwością. Nie wiedział, że próbując go zniechęcić, tylko coraz bardziej utwierdza bergeńczyka w jego decyzji. Harald należał do ludzi zdolnych zadowolić się kawą i razowym chlebem, a za opał wystarczało mu drewno wyrzucone przez morze. Gubernator miał się zresztą o tym z czasem przekonać.

Po rozmowie z Eldringiem Harald skontaktował się z górnikiem, do którego go skierowano, twardym chłopem z północnego Trondelagu, znanym jako Fjuken, właścicielem niewielkiej motorówki. Fjuken, człowiek nie słów, lecz czynów, szybko zgodził się przewieźć przybysza z całym jego dobytkiem do Bjonahamny.

Wiatr przybrał na sile, wzburzając fale o białych grzbietach. Dwaj mężczyźni okrążyli przylądek Revneset i skręcili w kierunku Sassenfjordu, wiało im teraz w plecy. Dla Haralda wszystko było tu nowe: ostre wierzchołki stromych gór o nazwach takich jak Marmierfjellet, Fjordnibba albo masywne Templet, czyli Świątynia. Chata, w której miał zamieszkać, leżała w głębi Bjonahamny, u stóp Templet, zupełnie jakby była maleńką kapliczką. Prowiant i sprzęt, w tym ciężką kuchenkę, Harald kazał przewieźć przez morze jako pierwsze. Aby to wszystko zabrać, potrzebne były dwa kursy siedmiometrową motorówką. Gdy przybysz zapytał Fjukena, ile jest mu winien, ten dokonał w myślach szybkiego rachunku i doszedł do wniosku, że uczciwą ceną będzie czterdzieści koron.

Harald właściwie nie spał od wyjazdu z Bergen. Kiedy Fjuken zostawił go samego i wrócił do miasta, przybysz myślał już tylko o tym, by się położyć. Obudził się pod wieczór, nieco skołowany, i natychmiast zaczął zbijać z desek półki oraz rozpakowywać sprzęt.

Następnego dnia przy wspaniałej pogodzie (było, jak napisał w dzienniku, „niemal za gorąco") dokończył budowę półek i poustawiał na nich wszystko, co leżało dotychczas na podłodze chaty. W tym samym czasie kilkaset kilometrów na północ rozgrywał się dramat, który miał wkrótce odcisnąć piętno nie tylko na Svalbardzie, ale i całej Europie. Stało się coś, przed czym przestrzegało wielu przeciwników ochrony niedźwiedzi polarnych – drapieżniki rozmnażały się w niekontrolowany sposób i zaczynały docierać do miejsc, w których wcześniej ich nie spotykano.

Została bielizna i zegarek

Był wczesny poranek tamtego lipcowego dnia 1977 roku, gdy niedźwiedź, niezauważony przez nikogo, podpłynął do obozowiska po północnej stronie Magdalenefjordu. Dziesięć osób biwakowało tam w sześciu namiotach. Wszyscy spali, nie przeczuwając zbliżającego się zagrożenia. W tamtych czasach uznawało się powszechnie, że na zachodnim wybrzeżu Spitsbergenu niedźwiedzie w lecie nie występują, dlatego nikt nie wziął ze sobą broni.

Z nieproszonych odwiedzin jako pierwsza zdała sobie sprawę para Szwajcarów, obudzona silnym szarpnięciem za płachtę namiotu oraz dochodzącym z zewnątrz podzwanianiem sprzętu do gotowania. Chwilę potem nastąpiło jeszcze silniejsze szarpnięcie. Szwajcar był przekonany, że coś ciężkiego spadło na linki, więc wyjrzał z namiotu, by sprawdzić, co to takiego. Zobaczył stojącego tuż przed sobą niedźwiedzia. Była dokładnie za kwadrans piąta. Chwycił kamień, cisnął nim w drapieżnika i trafił go w łeb, zwierzę jednak wcale się tym nie przejęło. Niedźwiedzia nie odstraszyła również żadna z trzech wystrzelonych przez Szwajcara rakiet sygnalizacyjnych. Miś spokojnie obejrzał rozbłyski, nie przejawiając oznak agresji, po czym zaczął niespiesznie przechadzać się od namiotu do namiotu. Szwajcar patrzył, jak drapieżnik węszy dookoła i uderza łapą w naprężone płótno.

W końcu niedźwiedź dotarł do małej niebieskiej jednoosobówki. Hałas obudził trzydziestotrzyletniego austriackiego wykładowcę szkoły wyższej Bernda Hubkę. Mężczyzna sądził najwyraźniej, że ktoś się po prostu wygłupia, i zawołał, żeby skończyć z tym pajacowaniem, po czym zaczął gramolić się z namiotu. Szwajcar, który przyglądał się tej scenie, nie mogąc nic zrobić, krzyknął tylko przerażony: „Bernd, pass auf! Eisbär!", „Bernd, uważaj, niedźwiedź!".

Hubka wyprostował plecy i stanął oko w oko z niedźwiedziem, który wspiął się na tylne łapy zaledwie kilka metrów od niego. Austriak cisnął w niego kamieniem i trafił drapieżnika w pierś. Zwierzę uderzyło go łapą w głowę, mężczyzna natychmiast zalał się krwią. Zawołał o pomoc, ukucnął i zaczął na oślep rzucać kamieniami i żwirem, próbując trzymać drapieżnika na dystans. Niedźwiedź uderzył go w głowę jeszcze dwukrotnie. Hubka wyciągał ręce, usiłując się bronić, lecz zwierzę zacisnęło zęby na jego karku i pociągnęło go za sobą, nie zważając na rozpaczliwe krzyki mężczyzny. Niedźwiedź zatrzymał się w końcu i całym ciężarem rzucił się na klatkę piersiową ofiary. Hubka nie dawał już żadnych oznak życia, a drapieżnik natychmiast wbił zęby w jego ciało.

Przeraźliwy hałas obudził wszystkich w obozowisku. Jeden z mężczyzn chwycił czekan, kilka rurek namiotowych oraz miniaturową kuchenkę turystyczną i popędził w kierunku niedźwiedzia. Tuż za nim biegła jego żona, krzycząc, ile sił w płucach, by odpędzić drapieżnika od Hubki. Śmiałek cisnął rozpaloną kuchenką w zwierzę, po czym ugodził je czekanem w pysk i łeb. Niedźwiedź zacisnął kły na jego ramieniu i uderzył go łapą w plecy z taką siłą, że mężczyzna przewrócił się na twarz. Żona śmiałka była na szczęście tak rozwścieczona i pobudzona krążącą w żyłach adrenaliną, że nie dała się wystraszyć. Odwracała uwagę drapieżnika wrzaskiem na tyle długo, że jej mąż wreszcie dźwignął się z ziemi, chwycił jedną z namiotowych rurek i uderzył zwierzę po oczach. Para zaczęła rzucać w niedźwiedzia kamieniami, on zaś powlókł za sobą trupa Hubki, skoczył z nim do fiordu i w końcu wyciągnął go na krę kilkaset metrów od brzegu.

W obozowisku po zabitym została tylko bielizna i zegarek.

Przeprowadzona jakiś czas później akcja poszukiwawcza nie przyniosła skutków. Załodze helikoptera nie udało się odnaleźć żadnego śladu po zwłokach Austriaka.

Dostanie przy pierwszej okazji kulkę

Harald dowiedział się o zdarzeniu przez niewielkie radio turystyczne, jego jedyny łącznik ze światem. Wysłuchawszy wiadomości o tragedii, wrócił do porządkowania sprzętów w chacie i dalej zaznajamiał się z okolicą.

Pozbierał wyrzucone na brzeg morza drewno, które postanowił przeznaczyć na opał, znalazł wśród niego kawałki nadające się na budowę stojaka do suszenia mięsa i przetransportował nowo pozyskany materiał do chaty, zaprzęgając do pomocy swojego psa. Dla sznaucera o imieniu Kulak przeprowadzka z miasta na pustkowie okazała się wyzwaniem. Pies nie chciał jeść ustrzelonych mew i nie ruszał nawet gotowanej foki, rzucał się za to do miski, gdy Harald w końcu się litował i serwował mu kotlety wieprzowe, parówki albo serce, nerki i wątrobę „czworonoga", czyli w języku wtajemniczonych – svalbardzkiego renifera.

Tempelfjord zawsze cieszył się popularnością wśród posiadaczy łodzi z Longyearbyen. Miejscowi, zainteresowani nieznajomym, który rozgościł się w chacie Lavika, wpadali do niego na pogawędkę. Harald zaczął wyprawiać się z nimi na polowania na fiordzie, strzelał do fok obrączkowanych i brodatych, pił piwo i poznawał nie tylko ten zakątek świata, ale też zamieszkujących go ludzi.

Gdy tylko dotarła do chaty zamówiona wcześniej czterometrowa plastikowa łódź, Harald wypływał nią dzień w dzień, by zbierać dryfujące przy brzegu drewno. Zbadał też leżącą po południowej stronie Tempelfjordu Villę Fredheim, chatę łowiecką, w której przez lata mieszkał legendarny myśliwy Hilmar Nois. Polował ponadto na morskie ptaki, foki oraz prowadził żywot trapera.

Fokowąsy, czyli foki brodate, są duże, ich waga dochodzi do trzystu–czterystu kilogramów. Mniejsze i liczniejsze na Svalbardzie foki obrączkowane, które napotkać można w głębi fiordów i które ważą po pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilo, określa się również mianem nerp. To na nie najbardziej lubił polować Harald, a także na pojawiające się w okolicy niedźwiedzie. Szczególnie wiosną, gdy zwierzęta wygrzewały się w promieniach słońca.

Niedźwiedzie polarne mają w zwyczaju wędrować brzegiem morza w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Pradawne instynkty podpowiadają im, że wszystko, co unosi się na wodzie, prędzej czy później trafi na ląd. Pewnego dnia w połowie września jeden z takich wędrowców zwietrzył świeżo zabitą fokę i jej aromat doprowadził go aż do Bjonahamny, gdzie focze tuszki wisiały już na stojaku do suszenia, wzniesionym przez myśliwego z ogromnym mozołem. Mięso było przeznaczone na zimowe zapasy robione z myślą o szczeniakach, które wkrótce miały trafić do trapera.

Gdy Harald wrócił pod wieczór z codziennej wyprawy łodzią, natychmiast spostrzegł, że do jego domostwa zawitał nieproszony gość. Obejrzał stojak na mięso i wielkie gwoździe do zawieszania tuszek, które niedźwiedź powyginał, ściągając z nich z ogromną siłą oprawione foki, jedną po drugiej. Niezjedzone resztki leżały porzucone na ziemi. Kulak, uwiązany przed chatą, musiał widzieć każdy szczegół niedźwiedziej uczty. Harald napisał w dzienniku, że pies wydawał się po jego powrocie nieco osowiały. Myśliwy w pierwszej chwili uznał, że sznaucer po prostu się na niego dąsa, bo traper spieszył się tego dnia, wychodząc z chaty, i nie miał czasu z nim porozmawiać. Dopiero widząc porozrzucane focze mięso, Harald domyślił się, o co chodzi, i natychmiast kazał się Kulakowi prowadzić tropem niedźwiedzia. Pies popędził ku skarpie nad strumieniem za chatą, gdzie świeże ślady rozbójnika widniały jeszcze na żwirze.

Harald planował wyprawić się nazajutrz do miasta, ale doszedł do wniosku, że drapieżnik z dużym prawdopodobieństwem zajrzy do niego za dzień czy dwa. „Jak znów zostawię Kulaka przed chatą, to niedźwiedź może zabić mi psa. A jak go ze sobą zabiorę, to stracę resztę mięsa. Zobaczymy. Jeśli miś będzie sobie dalej tak ze mną pogrywał, dostanie przy pierwszej okazji kulkę".

Gdy tylko zdążył zapisać te słowa w dzienniku, dostrzegł niedźwiedzia tuż przy ścianie chaty. Już wcześniej przygotował sobie swój sztucer Sako, teraz wysunął więc tylko lufę przez okno, wycelował i strzelił. Zwierzę padło, podniosło się zaraz i zataczając się, przeszło jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym znów runęło na ziemię i tam zamarło na dobre.

„Dziś jest już ciemno. Jutro wstanę wcześniej i go oskóruję. Zapowiada się afera z gubernatorem", zanotował Harald.

Następnego ranka zjadł lekkie śniadanie i zabrał się do roboty. Był to pierwszy ustrzelony przez niego niedźwiedź, myśliwy nie był więc pewien, w jaki sposób powinien go oprawić. Drapieżnik okazał się niewielką samicą, od nosa do ogona miał zaledwie jakiś metr dziewięćdziesiąt. „Wygląda na silny i zdrowy okaz, ale prawie bez grama tłuszczu. Tyle co na tylnych łapach i odrobinka na brzuchu. Żołądek miała pełny. Sporo zjełczałego tłuszczu i na wpół strawionego mięsa nerpy, poza tym trochę ptasich piór. Mięso niedźwiedzia poćwiartowałem i powiesiłem na stojaku", zapisał Harald. 

Birger Amundsen jest norweskim pisarzem i dziennikarzem, byłym redaktorem naczelnym „Svalbardposten". Autor książek, filmów dokumentalnych i audycji radiowych o Svalbardzie. Mieszka w północnej Norwegii, niedawno osiedlił się na jakiś czas w Sopocie

Fragment książki Birgera Amundsena, „Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie", przeł. Karolina Drozdowska, która ukaże się za kilka dni nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2020

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Wyłączam silnik zaburtowy. Zawsze to robię, płynąc przez fiord do mojego przyjaciela. Pozwalam, by przez krótką chwilę decyzje podejmowało morze. Dziś jest bezwietrznie, ale w nocy duło z południowego wschodu. Ciężkie, leniwe fale unoszą ostrożnie ponton, pozwalając mu zaraz ześlizgnąć się miękko ze swoich grzbietów. Przelatujący nieopodal fulmar ustawia lotki skrzydeł równolegle do powierzchni wody, po czym zatacza elegancki łuk, okrążając mój zodiak i zerkając na mnie z ukosa.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy