Niestrawność po darmowym lunchu

Entuzjazm na rynku może zgasnąć równie szybko, jak się pojawił. Rządy natomiast zostaną z nowymi długami

Aktualizacja: 02.05.2009 15:02 Publikacja: 01.05.2009 22:40

Niestrawność po darmowym lunchu

Foto: AP

Skąd prezydent Obama wiedział, że kryzys można pokonać 789 miliardami dolarów? Dlaczego nie 53 albo 107 miliardów? Nie wiadomo. Tak jak nikt nie wie, ile w sumie wydano już na ratowanie świata. Trzeba następnych 10 – 20 lat i kolejnego Nobla, żeby ktoś znalazł w tym wszystkim jakiś sens. Powiedział nam, który przywódca był odważnym wizjonerem, a nad czyją biografią będziemy kręcić głową z niedowierzaniem – jak można było być takim głupkiem.

Czy rację ma premier Brown, który w przyszłym roku może wpędzić brytyjską gospodarkę w 12-procentowy deficyt budżetowy, czy premier Tusk, który na ostatnim spotkaniu w Warszawie ostrzegał go przed nieroztropnym zapadaniem się w długi?

Zresztą polski rząd dumny jest ze swojej ostrożnej polityki antykryzysowej, ale też nie może się doliczyć deficytu. Minister finansów obiecał wprowadzić korektę do tegorocznego budżetu. Dziś wiemy tylko, że z planowanych na cały rok 18 miliardów złotych deficytu w kwietniu mieliśmy już 16 miliardów. Nikt nie wie, ile będzie na koniec roku.

[srodtytul]Puchnące pakiety[/srodtytul]

Rządy mają kłopot ze zliczeniem wartości własnych programów ratunkowych, a co dopiero skali długów, które zaciągają. Pierwsze próby oszacowania wszystkich programów stymulacyjnych przeprowadziła specjalna agenda ONZ – Międzynarodowa Organizacja Pracy. Zabrakło jej 42 miliardów do równych 2 bilionów, co stanowiło ponad

3 proc. światowego PKB. 3 proc. tego, co ponad 6 miliardów ludzi na ziemi zarobiło, poszło na dofinansowanie gospodarki. Ale to było jeszcze przed bilionem dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ekonomiści z Boston University próbowali wszystko zsumować jeszcze raz i wyszło im 3,5 biliona. Potem musieli wprowadzać poprawki, bo amerykańska Izba Reprezentantów uznała, że prezydent nie doszacował potrzeb swoich obywateli. Pakiet zwiększono do 825 miliardów.

Kiedy amerykański Senat wziął pakiet w swoje ręce, okazało się, że teraz są 884 miliardy. To zmobilizowało rząd Japonii do zwiększenia swojego pakietu ze 110 miliardów do 154 miliardów. W sumie na koniec kwartału dziewięć rządów zrobiło korekty. Wtedy grupa doktorantów z Harvardu wytknęła wszystkim błędy w metodologii.

Wcześniejsze wyliczenia brały pod uwagę tylko deklarowaną bezpośrednią pomoc finansową, nie ujmowały ulg podatkowych, ekologicznych i innych sztuczek parlamentarnych. Wyliczenia powoli zbliżały się do

5 bilionów, ale też dość szybko okazały się nieaktualne, bo z jednej strony rządy wpadały na coraz to nowe pomysły wydawania pieniędzy, a z drugiej niektóre banki odmawiały przyjęcia pomocy albo urzędnicy utrudniali im dostęp do niej.

Liczenie pakietów ratunkowych zaczęło sprawiać tyle kłopotów, że eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego woleli polegać na tradycyjnym liczeniu deficytu budżetowego. W końcu nieważne, jaką formę przyjmie pomoc, ważne, ile na koniec roku będziemy musieli zwracać.

I tak deficyt 20 najwyżej uprzemysłowionych państw wyniesie w tym roku 6,6 proc., a za rok – jak dobrze pójdzie – 6,5 proc. Liderem pozostanie Wielka Brytania z deficytem, który w lutym szacowano na 9,8 proc., w marcu na 10,9 proc., a w kwietniu na 12 proc.

USA powinny się utrzymać na poziomie 8,8 proc. Rekordzistą, jeżeli chodzi o najszybciej zapadającą się gospodarkę, będą Niemcy: tamtejszy deficyt z 4,7 proc. wzrośnie do 6,1 proc.

Oczywiście wszystko zależy od tego, jak duże straty w gospodarkach poczynią pakiety ratunkowe. Teoretycznie mają pobudzać ekonomię, ale już dziś rządy Niemiec i Francji przyznają, że najskuteczniejszym lekarstwem na walkę z deficytem będzie „rozsądne” ograniczanie tej pomocy.

Ale my wiemy swoje. Coś, co raz przyznano, trudno będzie teraz odebrać. Tym bardziej że miliardowe zastrzyki wprost do układu krwionośnego banków i firm przynoszą pierwsze efekty. Zarówno amerykańska, jak i pojedyncze europejskie giełdy papierów wartościowych pokazują lekko przyspieszone tętno. To oczywiście nie musi oznaczać końca recesji. Przeciwnie, według tygodnika „The Economist” to mogą być czysto koniunkturalne reakcje rynku na zalew gotówki.

Zapaść systemu bankowego nie została zatrzymana tylko zamrożona dzięki masowej rekapitalizacji. Rządy topią w gotówce najmniejsze objawy niewydolności systemu. To może dać inwestorom chwilowe poczucie bezpieczeństwa i zachęcić do sondowania rynków. Nie zmieni jednak sytuacji samego systemu bankowego.

[srodtytul]Transfuzja własnej krwi[/srodtytul]

Kiedy skończą się pieniądze z pakietów stymulacyjnych, banki będą w dalszym ciągu borykać się z toksycznymi kredytami i nie udźwigną zapotrzebowania na nowe kredyty. Entuzjazm na rynku może zgasnąć równie szybko, jak się pojawił. Rządy natomiast zostaną z nowymi długami.

Wielka Brytania, przewidując już zbliżającą się drugą falę recesji, chce wprowadzić kolejny próg podatkowy – 50 proc. – dla najbogatszych. Brytyjski Departament Skarbu liczy, że to da państwu 1,3 miliarda funtów. Center for Economic and Business Research uważa to za nierealne. 70 proc. najbogatszych Brytyjczyków znajdzie sposób na omijanie wysokich podatków.

Kiedy Margaret Thatcher zredukowała podatki dla najbogatszych do poziomu 40 proc., wpływy budżetowe gwałtownie wzrosły. To wymagało jednak całej nowej filozofii myślenia o finansach publicznych. Za redukcją podatków szły znaczące oszczędności w administracji i ograniczenie udziału państwa w gospodarce, masowa prywatyzacja i wycofywanie się z wielkich rządowych projektów socjalnych.

Historia gospodarcza świata wielokrotnie pokazała nam, że wzrost gospodarczy zależy od wzrostu sektora prywatnego, a nie publicznego. Co gorsza, im większy jest udział państwa w obrotach bieżących, tym szybciej się kurczy sektor prywatny.

W 1965 roku prezydent Johnson postanowił zaktywizować swój rząd. Z budżetu finansował wiele publicznych projektów, jak „Wojna z biedą” czy „Wielkie społeczeństwo”. Niektóre z tych programów przeżyły prezydenta Reagana. W latach 1965 – 1983 obserwowaliśmy stały wzrost udziału państwa w życiu gospodarczym. To z kolei powodowało, że średnio o 2,5 proc. rocznie kurczył się udział prywatnych firm.

Profesor ekonomii ze Stanfordu Thomas Sowell policzył, że gdyby Johnson zaniechał swoich wielkich programów społecznych, to Amerykanie byliby o 20 proc. bogatsi. Wzrost sektora prywatnego i rozwój przedsiębiorczości zostawiłby w kieszeniach Amerykanów dodatkowe 884 miliardy ówczesnych dolarów. Część tych pieniędzy trafiłaby pewnie do najbogatszych, ale większość zostałaby zainwestowana w tworzenie nowych miejsc pracy.

Rządowe pieniądze na dłuższą metę nie generują żadnego dochodu ani nowych miejsc pracy. Przeciwnie, zabierają miejsca sektorowi prywatnemu, co w praktyce oznacza zubożenie społeczeństwa. Ale dla polityków to ważny instrument w walce o władzę.

Każdy dolar, każde euro czy każda złotówka, którą rząd „daje”, to dodatkowe punkty w sondażach opinii publicznej. Politycy lubią rozdawać pieniądze i wysoko nosić głowę – jak lekarz, który ocalił nam życie, przeprowadzając na czas transfuzję krwi. Ale skąd są te pieniądze – pyta profesor Russell Roberts z George Mason University, ulubiony student nieżyjącego już Miltona Friedmana. Skąd ta krew do transfuzji?

XIX-wieczny francuski ekonomista Frederic Bastiat wspaniale zilustrował ten paradoks na przykładzie „fałszu wybitego okna”. Chłopiec rzuca kamieniem i wybija okno w sklepie. W pierwszej chwili wszyscy lamentują. Następnego dnia ktoś zauważa, że sklepikarz, płacąc za nową szybę, dał komuś pracę. Nikt już nie zadaje sobie pytania, jak sklepikarz wydałby te pieniądze, gdyby nie musiał płacić za rozbitą szybę. Może kupiłby nowy towar do sklepu albo dzieciom parę nowych butów, które też nakręciłyby lokalny biznes. Wybita szyba to tylko pozorny ruch w interesie. Strata zawsze jest stratą, nawet jeżeli ktoś przy okazji na tym zarobi.

W swojej najnowszej książce „The Price of Everything” Roberts oferuje jeszcze jedno porównanie. Politycy, żeby dać, muszą najpierw komuś zabrać. Zabierają ludziom pracującym i żyjącym w tym samym systemie gospodarczym co przyszli beneficjenci. „To tak, jakby przelewać wiadrem wodę z jednej strony basenu na drugą. Z miejsca, gdzie jest głębiej, do brodzika” – pisze Roberts.

[srodtytul]Miliardy w błoto[/srodtytul]

Zaciąganie kredytów pod zastaw przyszłych podatków jest jak przelewanie wody. Pytanie tylko, jak dużo przy okazji się rozleje? Lewicowi przywódcy z prezydentem Obamą na czele zapewniają nas, że można mądrze wydawać.

Najnowszy amerykański program stymulacji gospodarczej dał nam okazję do przestudiowania efektywności tego przelewania wody. Gubernator Nebraski, początkowo zainteresowany pieniędzmi z narodowego planu pomocy Obamy, zwrócił uwagę, że nie stać go na przyjęcie darowizny. Zgodnie z obostrzeniami Kongresu pieniądze pomocowe nie mogą być wydawane na koszty administracyjne, a jedynie na konkretną pomoc. Rząd zapowiada wnikliwą kontrolę wypełniania tego warunku.

Władze Nebraski namówiły swoich urzędników, żeby pracowali po godzinach, bez dodatkowego wynagrodzenia. Specjalne oprogramowanie zostało podarowane stanowemu rządowi przez zaprzyjaźnioną firmę. Mimo to koszty komputerów, energii, blankietów, linii informacyjnych, opłat bankowych, ubezpieczeń i redystrybucji sumy 1,5 miliarda dolarów, na jakie liczyła Nebraska, wyniosłyby 1,2 miliona dolarów.

Zakładając, że urzędnicy całego świata byliby równie oddani sprawie i nie wzięliby grosza za swoją pracę, koszt redystrybucji wszystkich pakietów rządowej pomocy od Ameryki po Australię przekroczyłby 100 miliardów dolarów. Nie liczę tu oczywiście piętrowej dystrybucji, jak w wypadku biliona dolarów przyznanych MFW czy pożyczek międzyrządowych.

Nie liczę też pieniędzy, które firmy wydają, żeby dostać rządową pomoc. Miliony przeznaczone przez francuskie koncerny na przekonywanie prezydenta Sarkozy’ego, żeby dofinansował ich firmy, są niczym w porównaniu z tym, co wydał każdy wielki amerykański bank.

Cały świat słyszał o skandalicznych premiach, jakie przyznali sobie pracownicy wspomaganego przez rząd ubezpieczyciela AIG. Mało kto zwrócił uwagę, że wcześniej AIG wydało milion dolarów na bankiety, kolacje i gadżety dla kongresmenów, żeby otrzymać tę pomoc. Podobne sumy wydało dziesięć innych banków z Citigroup czy JPMorgan na czele. Goldman Sachs w tym roku wydał o 34 proc. więcej na lobbing niż rok wcześniej. Czy te pieniądze liczymy jako przelane czy rozlane?

To nie koniec marnotrawstwa. Prezydent Obama, żeby zapewnić sobie wsparcie Kongresu przy głosowaniu nad pakietem pomocowym, musiał się zgodzić na rozmaite ustępstwa, a dokładniej przysługi finansowe.

I tak przy okazji planów budowy szybkiej transamerykańskiej kolei okazuje się, że pierwszy odcinek wielkiego projektu wartego 8 miliardów ma połączyć Los Angeles z kasynami w Las Vegas. 20 miliardów pójdzie na rozbudowę bazy danych administracji państwowej, 5,5 miliarda na naprawę budynków rządowych w największych stanach. Do tego można doliczyć miniprojekty, jak milion na rozwój młodzieżowego związku łuczniczego czy kolejne miliardy na nowe programy rozwoju badań nad przestrzenią kosmiczną.

Mocniej stąpająca po ziemi kanclerz Angela Merkel broniła się przed pompowaniem pieniędzy podatników w system finansowy. Nie oparła się jednak naciskom firm motoryzacyjnych i zezwoliła na wykup gruchotów po 2500 euro , pod warunkiem że sprzedający za te pieniądze kupi fabrycznie nowy samochód. W pierwszym etapie rząd wyłożył na to 1,5 miliarda euro. Projekt jednak tak bardzo się spodobał, że pani kanclerz musiała dorzucić jeszcze 3,5 miliarda. W sumie mówimy o zakupie 2 milionów samochodów.

To jest największy boom motoryzacyjny od czasu zjednoczenia Niemiec i wymiany trabantów na prawdziwe auta. To też jeden z najwspanialszych prezentów dla państw takich jak Polska, które sporo tych samochodów wyprodukowały.

Dla niemieckiej gospodarki korzyści są jednak krótkotrwałe. Po pierwsze takie silne wsparcie tylko jednej branży może się odbić negatywnie na innych sektorach gospodarki. Pieniądze, które Niemcy mogli wydać na nowy sprzęt audiowizualny, na wycieczkę czy remont domu, niespodziewanie poszły na samochód.

Zarówno niemieckie, jak i wcześniejsze, francuskie doświadczenia z połowy lat 90. powinny dać do myślenia wicepremierowi Pawlakowi, który chce powtórzyć ten „cud” motoryzacyjny w Polsce.

Sprzedaż samochodów we Francji pół roku po wyczerpaniu się pieniędzy na skup gratów spadła o 20 proc. w stosunku do tego, co sprzedawano wcześniej. A podnosiła się bardzo powoli przez następne pięć lat. Pięknie ujął to swego czasu Friedrich Hayek: „Najciekawszą rzeczą w ekonomii jest demonstrowanie ludziom, jak mało wiedzą o potworkach, które mogą zrodzić ich cudowne projekty”.

[srodtytul]Pekin za darmo nie pomoże[/srodtytul]

Oczywiście nie jest tak, że cały świat nagle zgłupiał i wpadł w spiralę długów. Ktoś musi mieć, żeby ktoś mógł pożyczać. Chiny dysponują dziś blisko 2 bilionami dolarów, z czego bilionem w samych tylko obligacjach amerykańskiego rządu, i są otwarte na propozycje. Wcześniej jednak muszą się uporać z rezerwami dolarowymi, które są dziś bardziej powodem do zmartwień niż chwały.

Amerykański budżet znalazł się w najtrudniejszej sytuacji od czasów II wojny światowej. Zarówno gwałtownie rosnące zobowiązania Stanów Zjednoczonych, dług zagraniczny, wewnętrzny, jak i zobowiązania emerytalne czy zdrowotne sięgają 80 proc. całego PKB, czyli 11 bilionów dolarów. Nie zmienią tego fantastyczne popisy oratorskie i wizje prezydenta Obamy.

Kolejne serie amerykańskich obligacji rząd będzie musiał oprocentować już na poziomie 5 proc. W innym przypadku może zabraknąć chętnych do sfinansowania następnego biliona. I tak już nadwyrężony dolar może dalej tracić na wartości. Dla Chin, ale i dla innych posiadaczy rezerw walutowych, oznacza to realne straty. Ich oszczędności szybko się kurczą.

Stąd zgłaszany w kwietniu pomysł chińskiego rządu, żeby w miejsce dolara wprowadzić nową walutę do rozliczeń międzynarodowych, tzw. SDR (specjalne prawa ciągnienia), czyli walutę elektroniczną w ramach rozliczeń MFW opartą na średniej wartości walut wielu państw. Przywódcy G20 nie podchwycili pomysłu, co nie znaczy, że wszystko zostanie po staremu.

Chiny są we władaniu 30 proc. wszystkich dolarowych rezerw na świecie i tak naprawdę to one będą decydować, czy świat dalej będzie się rozliczał w dolarach. Nawet jeżeli dolar zostanie podstawowym instrumentem, to możemy się spodziewać rychłej dywersyfikacji.

Pierwszym posunięciem było wprowadzenie juana do rozliczeń bankowych wewnątrz Chin i z Hongkongiem. W ostatnich miesiącach Pekin podpisał bilateralne umowy z Malezją, Argentyną i Koreą Południową, wymieniając część juanów na waluty tamtych państw.

Trwają podobne rozmowy z następnymi krajami, w tym z Meksykiem. Świat zdaje się być zainteresowany budowaniem rezerw w chińskiej walucie. Coraz więcej państw widzi potrzebę zabezpieczenia się na wypadek kolejnych ekstrawagancji Amerykanów.

Równolegle Chiny od początku roku po cichu skupowały ogromne ilości złota. Często płacąc za nie obligacjami amerykańskiego rządu. Chińskie zasoby złota wzrosły o 76 proc. (do równowartości 31 miliardów dolarów), przewyższając tym samym rezerwy złota zdeponowane w szwajcarskich bankach.

Przez najbliższe pięć lat rozwój gospodarczy Ameryki, Europy i Japonii zależeć będzie od sytuacji w Chinach. Od tego, jak rząd w Pekinie spożytkuje swoje rezerwy. Tym razem to już nie tylko kwestia tego, na jaki procent Chiny pożyczą światu pieniądze, ale też tego, czy Zachód zgodzi się na polityczne ustępstwa, na przykład na preferencyjne traktowanie Chin w handlu międzynarodowym, symboliczne gesty dyplomatyczne, zdjęcie rządowi w Pekinie z karku obrońców praw człowieka i ekologów czy gwarancje wpływów militarnych w basenie Oceanu Indyjskiego.

Lista chińskich roszczeń stopniowo się wydłuża. Rozmowy trwają, ale co do ambitnych bilionowych planów uszczęśliwiania świata za pożyczone pieniądze, to możemy tylko powtórzyć sławne zdanie Miltona Friedmana: „Nie wierzcie, że jest coś takiego jak darmowy lunch”.

[i]Tomasz Wróblewski jest publicystą, był redaktorem naczelnym tygodnika „Newsweek Polska” i wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”[/i]

Skąd prezydent Obama wiedział, że kryzys można pokonać 789 miliardami dolarów? Dlaczego nie 53 albo 107 miliardów? Nie wiadomo. Tak jak nikt nie wie, ile w sumie wydano już na ratowanie świata. Trzeba następnych 10 – 20 lat i kolejnego Nobla, żeby ktoś znalazł w tym wszystkim jakiś sens. Powiedział nam, który przywódca był odważnym wizjonerem, a nad czyją biografią będziemy kręcić głową z niedowierzaniem – jak można było być takim głupkiem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy