Przed konserwatystami staje więc pytanie, czy te zmiany da się zatrzymać, czy to może jakaś ślepa uliczka rozwoju naszej cywilizacji, która za jakiś czas zostanie porzucona i świat wróci do bardziej tradycyjnej moralności. A może te zmiany są nieuchronne i jedyne, co mogą dziś zrobić konserwatyści, to je tylko spowalniać, wkładać kij w szprychy, sypać piasek w tryby postępu, ale i tak na końcu przyjdzie zupełna przegrana.

Na ten podział nakładają się też różne strategie działań, które mogłyby walec postępu powstrzymać. Bardziej radykalna sprowadza się do zerwania dialogu ze współczesnością, do tropienia wszędzie neomarksizmu, neobolszewizmu i do stawiania swoich postulatów, zupełnie ignorując zmieniające się obyczaje. Wynika ona z przekonania, że nie można paktować z przeciwnikiem, że albo stoi się po stronie dobra, albo samemu staje się narzędziem zła, lub wręcz Złego. Nie ma więc co przebierać w słowach, trzeba nazywać sprawy po imieniu i nie bawić się w żadną dyplomację. Wystarczy sobie przypomnieć słowa jednego z ważnych polityków o „paradzie sodomitów" czy snucie rozważań przez innego o tym, że „Polska bez LGBT jest piękniejsza", a wśród publiki mówienie o „pedalstwie" itp. Stąd sympatia do cytowania Biblii, w której wobec homoseksualistów padają dość ostre słowa. Ale cóż, przecież idzie o starcie cywilizacji.

Druga ze strategii z kolei zakłada, że radykalizm będzie zrażał milczącą większość, od której zależy tempo zmian. Jeśli obrońcy tradycji będą mieli gębę ogarniętych antyhomoseksualną obsesją talibów, z pewnością nie przysporzą popularności głoszonej przez nich wizji moralności. A wtedy, paradoksalnie przyspieszy się tylko pochód postępu. Ta strategia jest mniej ambitna, zakłada, że trzeba szukać poparcia i sojuszników do sprzeciwu wobec zmian społecznych. Równocześnie jednak jej rzecznicy przypominają nauczanie Kościoła, które mówi, że osobom homoseksualnym należy się szacunek i wrażliwość na – często wrodzone – skłonności, które bywają źródłem wykluczenia.

Zwolennicy pierwszej strategii nierzadko oskarżają zwolenników tej drugiej o to, że idą na zbyt duże kompromisy, że gdy wszystkie dzieci będą deprawowane przez LGBT i ideologię dżender, będzie już za późno. Że to oni wtedy będą winni, bo wyraźnie się temu nie sprzeciwiali. Z kolei zwolennicy metod bardziej umiarkowanych oskarżają radykałów, że kompromitują konserwatywne idee i wręcz uniemożliwiają bycie konserwatystą. Bo z powodu swego radykalizmu dają stronie przeciwnej okazję do mówienia o ogarniętej nienawiścią i homofobią prawicy. W efekcie zaś – jak twierdzą ci umiarkowani – tylko pomagają swoim przeciwnikom.

Która z tych strategii jest słuszna? O tym przekonamy się za kilkadziesiąt lat. Pewne jest to, że teraz w kampanii wyborczej po prawej stronie większość mieli zwolennicy metod radykalnych. A zatem albo wygrają i zatrzymają falę postępu w Polsce (co wydaje się bardzo wątpliwe), albo wbrew swoim intencjom doprowadzą do jeszcze szybszej sekularyzacji społeczeństwa.