"Wszystkie szczęśliwe rodziny" – pisał Lew Tołstoj, światowy ekspert od bycia nieszczęśliwym, w „Annie Kareninie" – „zawsze są takie same. Każda nieszczęśliwa rodzina jest wyjątkowa w swoim nieszczęściu". To mocno komplikuje pracę politykom definiującym swoje programy jako drogę do powszechnej szczęśliwości.
Ale od czego są politycy. „Jeżeli nie da się wszystkich uszczęśliwić, to zawsze można zmienić definicję szczęścia" – pisał wybitny amerykański ekonomista filozof Robert Samuelson.
Uszczęśliwiając górników, sędziów, mundurowych, nauczycieli i rolników, nie sposób uszczęśliwić przedsiębiorców, taksówkarzy, architektów i stolarzy. Ktoś musi płacić wyższe podatki, ktoś musi składać się na wyższą składkę zdrowotną i dłużej pracować, żeby ktoś mógł być emerytem po czterdziestce.
Nie sposób uszczęśliwiać rozrastającej się kadry urzędniczej, a jednocześnie upraszczać przepisy i usuwać kłody spod nóg przedsiębiorców. I wreszcie nie sposób zapewnić dynamicznego wzrostu gospodarczego przy rozbudowanym i kosztownym państwowym interwencjonizmie. Łatwiej wmówić światu, że dobrobytu nie da się mierzyć tylko pieniędzmi. Że wzrost gospodarczy nie oddaje wszystkich ważnych składowych życia – przyjaźni, rodziny, bezpieczeństwa, uznania w pracy, wypoczynku czy życia duchowego oraz kulturalnego. I tłumaczyć, że nawet kiedy stajemy się biedniejsi, to jesteśmy bogatsi.
„Slow life" i „slow food" – to terminy równie stare jak „wyścig szczurów", ale dopiero w ostatnich latach zaczęły nabierać politycznego znaczenia. Europejskie rządy, bezsilne wobec związków zawodowych i roszczeń potężnych grup interesu, zrezygnowały z naprawy rynku i za nadrzędną wartość uznały ochronę jakości życia, rozumianą jako przywileje socjalne i społeczna urawniłowka. Slow life, jazda po poboczu czy życie na wolnym biegu, zastąpiły zasadę konkurencji rynkowej i unijną ideę budowania pokoju w pogoni za dobrobytem.