Po powrocie do domu trzeba było myć ręce, cokolwiek podniesione z ziemi należało natychmiast umyć, gotowano smoczki i pieluchy, w każdym domu był spirytus salicylowy, a na ulicy dużo kobiet nosiło rękawiczki, nawet jeśli było bardzo gorąco, a rękawiczki – mocno wytarte. Nie rozróżniano jeszcze bakterii i wirusów, więc baliśmy się (umiarkowanie) tak zwanych mikrobów.
Dziś rodzice podnoszą smoczki (jeśli w ogóle używają tego średniowiecznego prozacu) z ziemi i wpychają dzieciom z powrotem do ust, wycierając najwyżej o spodnie, ludzie kichają i kaszlą na siebie, a mimo to cały autobus nie krzyczy: „Zakryj gębę, chamie". Zainteresowanie chorobami przeniosło się gdzie indziej.
Rocznie na świecie do miliona osób umiera na skutek powikłań po grypie, do trzech milionów – na malarię, do dwóch milionów – na gruźlicę, ale podniecamy się (czy też media wprawiają nas w stan podniecenia) chorobami czy groźbami pandemii, które do nas, mieszkańców pierwszego i drugiego świata, prawie nie docierają. Ale myślimy o nich, boimy się ich, rozmawiamy i piszemy o nich.
Zanim zagroziła nam ebola, ponad dziesięć lat temu mieliśmy światową pandemię wirusa SARS, który z szybkością światła roznosił się po świecie, a walka z nim kosztowała ponad 40 miliardów dolarów – przynajmniej część z tej sumy poszła na struktury zdrowia publicznego w krajach Trzeciego Świata, którego już nie wypada tak nazywać. Ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta, że na świecie zostało zarażonych SARS nie więcej niż 9 tysięcy osób, z czego umarło mniej niż 10 proc.
Dziś w Stanach Zjednoczonych ebola jest głównym tematem myślenia zbiorowego: telewizja, radio i gazety podają bezustannie komunikaty o rozpowszechniającej się pandemii (dotąd w USA zarażonych zostało około dziesięciu osób; wszyscy, z wyjątkiem jednej, to pracownicy służby zdrowia, którzy mieli kontakt z chorymi w Afryce). Tematem ochoczo zajęli się politycy: gubernatorzy Nowego Jorku i New Jersey zapowiedzieli kwarantanny dla osób przyjeżdżających z zachodniej Afryki, nawet złapali jedną pielęgniarkę i zamknęli ją w namiocie na lotnisku Newark. Na szczęście kobieta zadzwoniła do mamy, która zawiadomiła media, wtedy do afery włączył się prezydent Barack Obama i prawnicy, w tym konstytucjonaliści. Pielęgniarkę wypuszczono do domu, z którego ma nie wychodzić przez trzy tygodnie, a inna pielęgniarka będzie jej mierzyć temperaturę dwa razy dziennie. Jakby absurdów było mało, media puszczają teraz wywiady z psychiatrami, którzy próbują wyjaśnić zagadkę masowej histerii wokół eboli.