Listopadowe święto kieruje nas zwykle w stronę naszych najbliższych. To ich dusze wspominamy, to dla nich zapalamy świeczki. W tym sensie Dzień Zaduszny jest świętem bardzo intymnym, rodzinnym, w nie mniejszy sposób niż Boże Narodzenie czy Wielkanoc. A nawet przebija te ostatnie poziomem intymności o pewnym – proszę wybaczyć słowo – posmaku metafizycznym. O ile bowiem przy stole wigilijnym, nawet jeśli to uroczystość świecka, cieszymy się takimi wartościami, jak rodzina, jej trwałość, spoistość, o tyle w pierwszych dniach listopada nasze uczucia wędrują w progi domów, w których światła dawno zgasły, przyzywają ludzi, którzy dawno odeszli, a byli nam tak drodzy.
Czytaj więcej
Jest miejsce na Bliskim Wschodzie na państwo izraelskie i na państwo palestyńskie. Muszą to w końcu zrozumieć zarówno w Tel Awiwie, jak i w Ramallah.
Szczęśliwie, jeśli mamy w zasięgu wzroku ich groby. W Polsce, której granice przesuwano tyle razy, nie zawsze jest to możliwe. Przynajmniej młodsze pokolenia nie są skazane na ból oderwania od korzeni. Piszę o tym uczuciu bez cienia przesady. To nie jest ból fizyczny, proszę go nie rozumieć w sposób nazbyt powierzchowny. Ów ból jest z bezradności wobec wyroków historii; bardziej osłabia, niż doskwiera, bardziej wpycha w depresję niż w rozpacz. Taki ból niemy, gorzki i samotny. Sam często go odczuwam, choć nigdy nie udało mi się tego uczucia do końca zrozumieć czy nazwać po imieniu. Tym bardziej że jest już dziś rzadkością. I chwała Bogu, chciałoby się powiedzieć, że historia przestała nas rzucać z kąta w kąt. Jest dużo łatwiej, kiedy najbliżsi są w zasięgu wzroku, na cmentarzu za rogiem, za rogatką miasta, kilkadziesiąt kilometrów obok. Wtedy dużo łatwiej nawiązać z nimi kontakt.
Listopadowe święto kieruje nas zwykle w stronę naszych najbliższych. To ich dusze wspominamy, to dla nich zapalamy świeczki. W tym sensie Dzień Zaduszny jest świętem bardzo intymnym, rodzinnym, w nie mniejszy sposób niż Boże Narodzenie czy Wielkanoc.
Zastanawiam się co roku, czy rzeczywiście czekają na ten wyjątkowy moment, kiedy wpadamy do nich na chwilę z gałązką chryzantemy czy zniczem w ręku. Czy wsłuchują się w słowa modlitwy wypowiadane w myślach przez tych, co – w przeciwieństwie do nich – jeszcze żyją? A może ważniejsze jest co innego? Może ważniejsze jest, by zachować ich dobrze w pamięci, zamknąć w kokonie wspomnień, jak owady uwięzione przed milionami lat w bryłce bursztynu? Zwłaszcza gdy niespecjalnie się wierzy, że będzie można się z nimi kiedyś jeszcze spotkać. Może to bardzo autorskie myślenie, ale możliwe, iż nieśmiertelność to tylko funkcja pamięci – tyle zostaje po człowieku, ile się go zachowa w świadomości innych. Pewnie pachnie to po trosze herezją, ale trudno uwolnić się od pytania, po cóż by pisano święte księgi, gdyby było inaczej? Kto by pamiętał, co mówił Mojżesz, Budda czy Chrystus, gdyby nie upamiętnienie? Gdyby nie słowo?