Jan Maciejewski: Literatura hamakowa

Gdybym miał streścić przepis na dobre życie Béli Hamvasa, to sprowadzałby się on do trzech punktów: uprawiać kwiaty, czytać mędrców, pisać listy.

Publikacja: 18.08.2023 17:00

Jan Maciejewski: Literatura hamakowa

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Książki powinno się dzielić nie pod względem tego, co jest w nich napisane, do jakiego gatunku należą, ale raczej w jakich okolicznościach bierze się je do ręki, które stany i miejsca przywołują je do siebie. Istniałaby więc wtedy, w tym lepszym, obchodzącym się ze słowem pisanym jak należy świecie, literatura pościelowa – czytana do poduszki; statusowa – stojąca dumnie na honorowym miejscu księgozbioru, ściągana zeń raz na jakiś czas dla wyszukania odpowiedniego cytatu; czy wreszcie – kuzynka gatunku muzycznego, któremu zawdzięcza to miano – literatura chodnikowa, sięgająca swym poziomem bruku, ale też przykuwająca uwagę czytelnika na tyle, że nie opuszcza jego ręki i każe mu sadowić się w różnych dziwnych miejscach, byle tylko dokończyć wątek.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Czy Francja jest jeszcze krajem cywilizowanym?

A z nich wszystkich najważniejsza byłaby literatura hamakowa. Z tym jednym, jakże prostym urządzeniem, nie mogą konkurować zastępy krytyków i recenzentów. Wyznacza ono najbardziej wyśrubowane kryterium – rozleniwia tak, że mało komu pozwoli sobie przeszkodzić, zakłócić spokój. Wytwarza nastrój jakiejś intymnej bezradności, przez swe kołysanie i zbliżoną do embrionalnej pozycję, jaką się w nim przyjmuje, jest namiastką życia płodowego – tyle że zamiast kulić się w ciele matki, rozciągamy kości w cieniu drzewa. O ile wolniej toczy się w nim myśl niż przy biurku czy kawiarnianym stoliku, ale też ilu nerwowych czy fałszywych kroków udaje się jej dzięki temu uniknąć. Jeśli ten kołyszący się w rytmie legato, płócienny metronom wystukuje jakąś frazę, to brzmi ona „po co, nie trzeba, nie warto”. Nie gorączkuj się tak, nie napinaj. Jak niewiele jest spraw naprawdę godnych tego, żeby poświęcić im swoją uwagę. Mogących konkurować z widokiem pszczół uwijających się wśród kwiatów czy liści orzecha, delikatnie, kołysząc się w powietrzu, spadających na ziemię?

A z nich wszystkich najważniejsza byłaby literatura hamakowa. Z tym jednym, jakże prostym urządzeniem, nie mogą konkurować zastępy krytyków i recenzentów. 

A jeśli znajdzie się ktoś, kogo jednak warto doprosić do tej hamakowej idylli, kto nie tyle rozproszy nastrój intymności, ile poszerzy ją, uzupełni o swoją wrażliwość i myśl – będzie to wówczas najprawdziwszy przedstawiciel tego najbardziej elitarnego z gatunków, pisarz hamakowy z prawdziwego zdarzenia. Spotkałem kilku godnych tego miana na swojej drodze, ale jest jeden, który nie ma sobie równych. Którego zdania pochłaniając po raz pierwszy na sztywnym siedzeniu krzesła, wiedziałem już, że to w najlepszym razie próba generalna – coś nie do końca realnego, sucha zaprawa. Bo „Księga gaju laurowego” Béli Hamvasa, wielkiego twórcy literatury hamakowej, jest jak statek – wyrzucony na twardy ląd wygląda niepewnie, unosi się i płynie naprzód tylko w rytm kołysania.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Czy Francja jest jeszcze krajem cywilizowanym?

Jest ten węgierski mędrzec sprzymierzeńcem, niezastąpionym poplecznikiem w spisku zmierzającym do odrzucenia wszystkiego, co ten świat chciałby uznawać za ważne i godne uwagi. I całą tę zaoszczędzoną energię ukierunkować na to, co naprawdę jest jej warte. Gdybym miał streścić przepis na dobre życie Béli Hamvasa, to sprowadzałby się on do trzech punktów: uprawiać kwiaty, czytać mędrców, pisać listy. Przykładać po cichu i kryjomu rękę do uwidocznienia się piękna w świecie. Nie tyle tworzyć je, jak demiurg, ile torować mu drogę do światła, oczyszczać przedpole, jak ogrodnik. I tak samo podchodzić do każdego zajęcia, z gorliwością i troską czyniącą zeń modlitwę. Nie tracić czasu na nic, co modne czy aktualne – najprawdopodobniej będzie to bowiem kompletna strata czasu. Człowiek co do zasady się nie zmienia, lista tematów, którymi powinien się zająć, jest ograniczona i dawno już zamknięta. A mądrość pokoleń przewyższa tę, w której posiadanie wchodzi tłum. Większość z tego, co warto przeczytać, napisano dawno temu. Jeżeli chce się coś dodać – rzadko, bo rzadko, ale czasem tak się zdarza – należy wcześniej wiedzieć, do czego.

I wreszcie, jeżeli pisać, to tylko listy. Z głębi własnej samotności przedkładać coś konkretnej, dobrze wyselekcjonowanej, parze oczu. Zapominając, że w ogóle może istnieć coś takiego jak „publiczność”. Twarzą w twarz, bez wstydu ani kokieterii, uważnie i troskliwie, jakby odpalało się towarzyszowi podróży świecę w ciemnym lesie. Albo dosiadało się do jego hamaka; miejsca schadzki, które więcej niż dwóch na pewno nie pomieści. Gdzie najlepiej jest milczeć; a jeśli już cokolwiek mówić, to krótko i na temat. I zawsze w rytm kołysania.

Książki powinno się dzielić nie pod względem tego, co jest w nich napisane, do jakiego gatunku należą, ale raczej w jakich okolicznościach bierze się je do ręki, które stany i miejsca przywołują je do siebie. Istniałaby więc wtedy, w tym lepszym, obchodzącym się ze słowem pisanym jak należy świecie, literatura pościelowa – czytana do poduszki; statusowa – stojąca dumnie na honorowym miejscu księgozbioru, ściągana zeń raz na jakiś czas dla wyszukania odpowiedniego cytatu; czy wreszcie – kuzynka gatunku muzycznego, któremu zawdzięcza to miano – literatura chodnikowa, sięgająca swym poziomem bruku, ale też przykuwająca uwagę czytelnika na tyle, że nie opuszcza jego ręki i każe mu sadowić się w różnych dziwnych miejscach, byle tylko dokończyć wątek.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Ostatnia przysługa”: Kobieta w desperacji
Plus Minus
„Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie": Władza tłumaczyć się nie musi
Plus Minus
"Nobody Wants to Die”: Retrokryminał z przyszłości
Plus Minus
Krzysztof Janik: Państwo musi czasem o siebie zadbać
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Plus Minus
Olimpijskie boje smutnych panów