Waldemar Wasiewicz podkręca siwy wąs pożółkły od papierosów. Lata temu uczył się w technikum elektromechanicznym na kinooperatora. Gdy podczas ćwiczeń wyświetlał film grupie księży oblatów, zagaili o Bogu i uwierzył. Niebawem w jego życiu pojawiła się żona Barbara, dwie córki i M-2 na Grochowie, ale pewnego dnia w 1978 roku rzucił wszystko i uciekł – stopem do Gdańska i promem do Szwecji. Nie znał języka ani nikogo. Dał sobie radę, przez chwilę trwała mała stabilizacja, lecz w końcu popłynął – w Sztokholmie najlepiej schodził alkohol z przemytu, regularnie trzymał sto litrów Smirnoffa lub Johnny Walkera, które pił jak wodę. „Drogie trunki to nie pijaństwo” – wmawiał sobie, nie wiedząc czasem, jaki jest dzień. Gdy wygasła wiza, poszukiwała go policja. Nie mógł zostać za granicą ani nie miał po co wracać, bo żona znalazła innego mężczyznę.