Od czasów Marka Jurka nic się nie zmieniło, a mimo wielu zapewnień o własnej postawie pro-life, PiS-owski mainstream pozostał zwolennikiem „kompromisu" (w czym zresztą nie różni się od mainstreamu PO).
I choć nieustannie słyszymy, że partia ta jest za życiem, to w istocie jest za wyborem. Oczywiście w odróżnieniu od radykalnych aborcjonistów (których nie należy nazywać zwolennikami wyboru, lecz zabijania) prawicowcy z Prawa i Sprawiedliwości uznają, że istnieją lepsze i gorsze wybory. Woleliby, żeby kobiety wybierały życie. Jeśli jednak tego nie chcą, to pozwalają im także zabić niepełnosprawne dziecko.
Obrońcy życia muszą to sobie uświadomić i zdecydowanie zmienić strategię. Wnoszenie kolejnych projektów ustaw nic nie zmieni, bo im bliżej wyborów, tym szybciej PiS będzie je utrącał. Powody zawsze się znajdą, bo trudno sobie wyobrazić, aby radykalne feministki nie protestowały przeciwko rozwiązaniom, które godzą w rdzeń ich światopoglądu. Zawsze będzie też można wrócić do tezy, że rozwiązania te dzielą społeczeństwo i mogą osłabić partię. W efekcie na zmiany prawne – przy obecnym układzie sił w Prawie i Sprawiedliwości – nie ma co liczyć. A ich nieustanne wnoszenie może tylko rozwścieczyć władze klubu i doprowadzić do sytuacji, w której z kolejnych list wyborczych usunie się wszystkich zdecydowanych obrońców życia.
Polityczny realizm, czyli zasada, by robić to, co obecnie możliwe, podpowiada więc, by – przynajmniej na razie – zrezygnować z prób zmiany prawa. Zbieranie podpisów pomaga wprawdzie zewrzeć szeregi i przypomina o obronie życia, ale... kolejne klęski osłabiają ruch. Nie oznacza to jednak bierności. Po okresie insurekcyjnym czas zacząć ciężką pracę pozytywistyczną. Trzeba powoływać kolejne fundacje i think tanki: instytucje, które zajmować się będą w nowoczesny sposób obroną życia.
Czytaj więcej: