Nic dziwnego, że na promocję dziennika tej jednej z najbardziej wciąż istotnych postaci polskiego art worldu do Zachęty przybyły tłumy. Trudno o lepsze miejsce, wszak Rottenberg przez kilka lat szefowała Zachęcie, a sztuka to jej drugie imię. Książka jednak sztuki dotyczy w bardzo niewielkim stopniu. Nawet „dwudniowy udział w instalowaniu obrazów Fijałkowskiego w galerii u Isabelli" nie rozwija się w zapiskach w szerszą historię.
To dziennik z okresu między wrześniem 2015 r. a lipcem 2016 r. Czas ten Rottenberg spędziła na prestiżowym stypendium w Berlinie, w gronie nietuzinkowych przedstawicieli różnych nacji, lecz zawiedzie się ten, kto liczy na systematyczną relację z pobytu – choć zaczyna się obiecująco, gdy autorka pisze o wolniejszym niż w Warszawie tempie życia („Bez biegania z jednej imprezy na drugą"). I choć po kilku dniach notuje: „Czuję się jak Hans Castorp w zaczarowanym Davos" – to w dalszej części zapisków próżno szukać dyskursu na miarę tego prowadzonego przez Castorpa z Settembrinim na kartach „Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna.