{ 1 }
Ludobójstwo w tropikach nie jest wcale bardziej estetyczne od ludobójstw pod innymi szerokościami geograficznymi, mimo że dokonuje się w bajkowym krajobrazie i przy pełnym słońcu. Ludobójstwo w tropikach za to niewątpliwie bardziej śmierdzi. Ludzkie ciało w wysokiej temperaturze rozkłada się błyskawicznie, wcześniej puchnąc, a potem przechodząc w fazę gnicia. Wystarczy kilkanaście godzin i niedożywione ciała wygłodzonych ludzi najpierw stają się granatowe, potem pęcznieją, by w końcu eksplodować i zapaść się w sobie. Tyle że ta ostatnie faza to już koniec procesu, po którym schodząca z nas biologiczna pokrywa zaczyna odsłaniać kości. Ile to wszystko trwa? Nie wiem, w tropikach na pewno krócej niż nad Wisłą.
Takie właśnie ludzkie ciała w różnych fazach rozpadu znaleźli w styczniu 1979 roku w więzieniu Tuol Sleng w Phnom Penh wietnamscy żołnierze, którzy uwalniali miasto od okupujących je od kwietnia 1975 roku Czerwonych Khmerów. Był to koniec reżimu, który przeszedł do historii jako jedna z najbrutalniejszych wersji komunizmu. Do Tuol Sleng zaprowadził Wietnamczyków właśnie nieziemski smród. Roznosił się po całej opuszczonej dzielnicy. Dopiero kiedy stanęli pod bramami „Więzienia bezpieczeństwa – 21", pojęli, że mają do czynienia z centralną katownią Pol Pota. Wszędzie druty kolczaste, w środku dziesiątki cel, w pokojach przesłuchań przytwierdzone do metalowych łóżek rozkładające się zwłoki.
Ktoś zameldował o znalezisku dowódcy. Na miejsce wysłano specjalną komisję. Jej uczestnik, słynny fotograf frontowy Ho Van Tay, widział w Wietnamie niejedno, fotografował więc beznamiętnie. Nabrzmiałe, czerniejące, powykręcane zwłoki w nienaturalnych pozach. Niektóre bez twarzy. Pod łóżkami plamy zakrzepłej krwi i wydzielin, które uwalnia po śmierci ludzkie ciało. Jego aparat pracował z energią całej ekipy filmowej. Błyskał flesz, co tylko potęgowało wrażenie jakiegoś kosmicznego teatru zwyrodnienia.
Po wywołaniu klisz zdjęcia obiegły świat jako dowody zdziczenia reżimu. Dziś, w dużym powiększeniu, wiszą na ścianach pokoi, w których je zrobiono. Obok te same łóżka z metalowymi klamrami, a na podłodze ciemne plamy. Można mieć wrażenie, że nigdy nie zmyto z niej tamtej krwi.
{ 2 }
Kiedy w styczniu 1979 do miasta wkraczali Wietnamczycy, zapanował nagle chaos" – opowiada w swojej książce „Ocalony" Chum Mey, jeden ze słynnej „siódemki" byłych więźniów, którzy przeżyli Tuol Sleng. „Więzienie było niemal puste, Kaing Guek Eav zdążył się pozbyć większości jeńców. Zostało trochę dzieci, kilku torturowanych, kilka osób z obsługi i strażników. Kiedy w dzielnicy dało się słyszeć strzały, strażnicy wyprowadzili tych, co zostali w Tuol Sleng, poza mury więzienia. Była nas trzydziestka. Mieli jasne dyspozycje, by zaprowadzić nas do Choeung Ek. Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, co to znaczy. Ewakuacji przewodził człowiek na czerwonym motocyklu. Kiedy przeszliśmy kilkaset metrów, on zawrócił. Potem się dowiedziałem, że pojechał z powrotem do Tuong Sleng, by zastrzelić torturowanych, którzy zostali przykuci do łóżek. Kiedy wrócił, wszyscy poszliśmy przez pogrążone w chaosie miasto w stronę Choeung, ale wpadliśmy pod kule jakiegoś oddziału wietnamskiego. Strażnicy się naradzali, czy jest sens prowadzić nas na wyznaczone miejsce, i uznali, że nie ma, bo zajmie to zbyt dużo czasu. W ten sposób po raz kolejny uniknąłem śmierci".