Czerwoni Khmerzy. Ludobójstwo w tropikach

Chum Mey do dziś opowiada, że był tylko prostym człowiekiem z kambodżańskiej wioski, który marzył o tym, by naprawiać maszyny. Koło historii porwało go bez jego starań i wysiłku. Często zadaje sobie pytanie, dlaczego to właśnie jemu dane było przeżyć, ale czy myśli o tych, których obciążył wymuszonymi zeznaniami w śledztwie? W jego wspomnieniach brak tego wątku. Czy można mu czynić z tego zarzut?

Aktualizacja: 17.08.2018 22:43 Publikacja: 17.08.2018 10:00

Chum Meya można dziś często spotkać w Tuol Sleng. Po uwięzieniu, najpierw trzymano go tam w maleńkie

Chum Meya można dziś często spotkać w Tuol Sleng. Po uwięzieniu, najpierw trzymano go tam w maleńkiej celi (widocznej na zdjęciu). Potem zaczęły się tortury

Foto: Forum

{ 1 }

Ludobójstwo w tropikach nie jest wcale bardziej estetyczne od ludobójstw pod innymi szerokościami geograficznymi, mimo że dokonuje się w bajkowym krajobrazie i przy pełnym słońcu. Ludobójstwo w tropikach za to niewątpliwie bardziej śmierdzi. Ludzkie ciało w wysokiej temperaturze rozkłada się błyskawicznie, wcześniej puchnąc, a potem przechodząc w fazę gnicia. Wystarczy kilkanaście godzin i niedożywione ciała wygłodzonych ludzi najpierw stają się granatowe, potem pęcznieją, by w końcu eksplodować i zapaść się w sobie. Tyle że ta ostatnie faza to już koniec procesu, po którym schodząca z nas biologiczna pokrywa zaczyna odsłaniać kości. Ile to wszystko trwa? Nie wiem, w tropikach na pewno krócej niż nad Wisłą.

Takie właśnie ludzkie ciała w różnych fazach rozpadu znaleźli w styczniu 1979 roku w więzieniu Tuol Sleng w Phnom Penh wietnamscy żołnierze, którzy uwalniali miasto od okupujących je od kwietnia 1975 roku Czerwonych Khmerów. Był to koniec reżimu, który przeszedł do historii jako jedna z najbrutalniejszych wersji komunizmu. Do Tuol Sleng zaprowadził Wietnamczyków właśnie nieziemski smród. Roznosił się po całej opuszczonej dzielnicy. Dopiero kiedy stanęli pod bramami „Więzienia bezpieczeństwa – 21", pojęli, że mają do czynienia z centralną katownią Pol Pota. Wszędzie druty kolczaste, w środku dziesiątki cel, w pokojach przesłuchań przytwierdzone do metalowych łóżek rozkładające się zwłoki.

Ktoś zameldował o znalezisku dowódcy. Na miejsce wysłano specjalną komisję. Jej uczestnik, słynny fotograf frontowy Ho Van Tay, widział w Wietnamie niejedno, fotografował więc beznamiętnie. Nabrzmiałe, czerniejące, powykręcane zwłoki w nienaturalnych pozach. Niektóre bez twarzy. Pod łóżkami plamy zakrzepłej krwi i wydzielin, które uwalnia po śmierci ludzkie ciało. Jego aparat pracował z energią całej ekipy filmowej. Błyskał flesz, co tylko potęgowało wrażenie jakiegoś kosmicznego teatru zwyrodnienia.

Po wywołaniu klisz zdjęcia obiegły świat jako dowody zdziczenia reżimu. Dziś, w dużym powiększeniu, wiszą na ścianach pokoi, w których je zrobiono. Obok te same łóżka z metalowymi klamrami, a na podłodze ciemne plamy. Można mieć wrażenie, że nigdy nie zmyto z niej tamtej krwi.

{ 2 }

Kiedy w styczniu 1979 do miasta wkraczali Wietnamczycy, zapanował nagle chaos" – opowiada w swojej książce „Ocalony" Chum Mey, jeden ze słynnej „siódemki" byłych więźniów, którzy przeżyli Tuol Sleng. „Więzienie było niemal puste, Kaing Guek Eav zdążył się pozbyć większości jeńców. Zostało trochę dzieci, kilku torturowanych, kilka osób z obsługi i strażników. Kiedy w dzielnicy dało się słyszeć strzały, strażnicy wyprowadzili tych, co zostali w Tuol Sleng, poza mury więzienia. Była nas trzydziestka. Mieli jasne dyspozycje, by zaprowadzić nas do Choeung Ek. Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, co to znaczy. Ewakuacji przewodził człowiek na czerwonym motocyklu. Kiedy przeszliśmy kilkaset metrów, on zawrócił. Potem się dowiedziałem, że pojechał z powrotem do Tuong Sleng, by zastrzelić torturowanych, którzy zostali przykuci do łóżek. Kiedy wrócił, wszyscy poszliśmy przez pogrążone w chaosie miasto w stronę Choeung, ale wpadliśmy pod kule jakiegoś oddziału wietnamskiego. Strażnicy się naradzali, czy jest sens prowadzić nas na wyznaczone miejsce, i uznali, że nie ma, bo zajmie to zbyt dużo czasu. W ten sposób po raz kolejny uniknąłem śmierci".

Chum Mey, dziś przewodniczący Ksaem Ksan – Stowarzyszenia Ofiar Demokratycznej Kampuczy, w istocie miał dużo szczęścia. Choeung Ek to jedno z najbardziej znanych „pól śmierci". Położone 15 kilometrów od Phnom Penh było miejscem masowych egzekucji i pochówku ofiar reżimu Pol Pota. Ludzi zabijano tu ciosem łoma w tył głowy. Niekiedy za narzędzie służyły ciężkie kije albo siekiery. Do mordowanych raczej nie strzelano, oszczędzano kule. Dlatego większość znajdowanych tu czaszek ma zmiażdżone kości skroniowe, rzadko która nosi ślad po pocisku.

Dziś jest to miejsce święte, sanktuarium z pagodą w centralnym miejscu cmentarza, której ściany wypełnione są gołymi czaszkami. Chum Mey, wbrew logice historii, w 1979 roku do Choeung Ek jednak nie dotarł. Miał wyjątkowe szczęście, bo leży tu większość jego współwięźniów z Tuong Sleng. Strażnicy poprowadzili go do Prey Sar, gdzie Czerwoni Khmerzy gromadzili innych ewakuowanych więźniów. W Prey Sar była wielka farma arbuzów, na której pracowały skoszarowane do niewolniczej pracy kobiety.

Tu Chum Mey spotkał swoją żonę, którą zesłano do Prey Sar zaraz po jego aresztowaniu. Miała na ręku dwumiesięczne dziecko, maleńkiego synka, o którego istnieniu nie wiedział. Zabrał ją z farmy. Razem podjęli ucieczkę, ale wpadli na oddział Czerwonych Khmerów, którego dowódcy kazali ich rozstrzelać. Egzekutorzy zaprowadzili ich nocą do dżungli, a kiedy padły strzały, Chum prysnął w ciemność. Słyszał jęk mordowanej żony i płacz dziecka, ale nie zdecydował się na powrót. Uciekł w pola ryżowe i nigdy w to miejsce nie wrócił. Nawet po to, by pochować najbliższych. To jedna z najstraszniejszych odsłon ludobójstwa czasów Pol Pota.

{ 3 }

Centralna katownia Czerwonych Khmerów rozpoczynała swoją karierę w latach 60. jako miejskie liceum nazwane na pamiątkę przodka księcia Sihanouka „Tuol Svay Prey". Lokalna młodzież z dobrych domów uczyła się tu francuskiego, gramatyki rodzimego języka, matematyki i geografii. Pięć przestronnych budynków miało obszerne pomieszczenia wykładowe, zaplecze kuchenne i plac gimnastyczny, z postawioną nieco z boku, wspartą na dwóch słupach drewnianą belką, na której ćwiczono wspinanie się po linie.

Po zdobyciu 17 kwietnia 1975 roku Phnom Penh Czerwoni Khmerzy najpierw wygonili z miasta całą trzymilionową ludność, a potem, po zburzeniu fabryk, banków i sklepów, rozmieścili w wybranych miejscach swoje oddziały wojskowe i siły bezpieczeństwa. Dawne liceum ochrzczono „Tuol Sleng", czyli „Wzgórze zatrutych drzew" (w partyjnym oznaczeniu ośrodek S-21) i przeznaczono je na areszt dla wrogów ludu. Cały teren szkoły zabezpieczono drutem kolczastym, sale wykładowe w budynku A przeznaczono na pokoje przesłuchań, a w pozostałych trzymano więźniów. Część w maleńkich (ok. 3 mkw.) celach jednoosobowych, resztę w masowych, gdzie przykuci do podłogi aresztowani leżeli ramię w ramię z trzydziestką sąsiadów.

Więźniom przysługiwały dziennie dwie porcje zupy, którą był wywar po gotowanym ryżu, cierpieli więc potworny głód. Czasem nocą udawało im się łapać żywego szczura, jaszczurkę lub insekty. Były natychmiast pożerane na żywo, oczywiście w tajemnicy przed strażnikami, bo za łamanie reguł więziennej diety groziło bicie i dodatkowe tortury.

Torturowano na różne sposoby. W czasie przesłuchań standardowo stosowano bicie pałką, zrywanie paznokci i elektrowstrząsy. W cięższych przypadkach posługiwano się różnymi formami podtopień i okaleczania ciała. Karami porządkowymi było zaś podwieszanie aż do utraty przytomności na szubienicy (za którą służyła dawna belka gimnastyczna) z wykręconymi do tyłu rękami, po czym trzeźwienie w beczce z nieczystościami.

Aresztowani nie mogli rozmawiać ani poruszać kajdanami. Za każdy hałas groziły kary dyscyplinarne, więc porozumiewano się gestami lub mrugnięciem oczu. Pragnienie gaszono niewielką ilością wody. Defekowano do skrzynek po amunicji, mocz oddawano do kanistrów po benzynie. Wszystko jednak dopóki strażnicy nie wywlekali kolejnych aresztantów do przyjeżdżających nocą ciężarówek, które wywoziły kolejne partie aresztowanych na „pola śmierci". Na czele S-21 stał zaufany Pol Pota „Towarzysz Duch", czyli były nauczyciel matematyki Kaing Guek Eav.

{ 4 }

Mało kto z aresztowanych go widział. Zresztą niewielkie były na to szanse, bo każde przemieszczenie więźniów na terenie budynku odbywało się w kajdankach i z zawiązanymi oczami. Nie wolno było się opierać, krzyczeć ani odzywać, należało wykonywać rozkazy strażników. Każdy sprzeciw był okrutnie karany. A jednak „Towarzysz Duch" istniał, zarządzał ośrodkiem S-21, czuwał nad dyscypliną, rozliczał z efektów śledztw i jednoosobowo podejmował decyzje o egzekucjach.

Najpierw zabijano i chowano w okolicach więzienia, ale kiedy zabrakło miejsca na pochówki, tajemnicza organizacja „Angkar" podjęła decyzję, że mordować i chować skazańców będzie się na polu śmierci w Choeung Ek. Chum Mey nigdy w Tuol Sleng nie widział „Ducha". Spojrzał mu w oczy dopiero 30 lat później, w 2009 roku, kiedy naczelnik więzienia stawał przed Trybunałem powołanym do osądzenia zbrodni Czerwonych Khmerów. Zobaczył wystraszonego starca o szczupłej twarzy, który musiał się mierzyć z zeznaniami kolejnych świadków zbrodni popełnianych w Tuol Sleng.

„Ducha" najpierw skazano na 35 lat, ale po emocjonalnym wystąpieniu Chum Meya, który zagroził, że wycofa zeznania, sąd orzekł karę dożywocia. „Dopiero wtedy Kaing Guek Eav, który przez cały proces beznamiętnie patrzył się na mnie i innego ocalonego, Bou Menga, spuścił oczy, a jego twarz pociemniała. Zrozumiał, że sprawiedliwość się dokonała, a ja po raz pierwszy raz od trzydziestu lat mogłem spać spokojnie. Ale do dziś mam koszmary i w jakimś sensie cierpię na chorobę psychiczną" – wspomina Chum Mey.

Podczas procesu „Duch" oponował, próbował się bronić. Stosował taktykę typową dla funkcjonariuszy totalitarnych reżimów, opowiadając, że tylko wykonywał rozkazy przychodzące z zewnątrz, od tajemniczego „Angkar". Ale dowodów na zwyrodnienie systemu, który stworzył, było zbyt wiele. Osobiście wymyślał procedury tortur. Pilnował dyscypliny strażników, których za każde uchybienie także wysyłano na „pola śmierci". Nie mogli podsłuchiwać przesłuchań, doprowadzać biciem do śmierci aresztowanych (decyzja o egzekucji należała wyłącznie do przełożonych), a największą zbrodnią było dopuszczenie do samobójstwa w więzieniu. Za to kara śmierci dla pilnujących była nieuchronna. Dlatego też cały teren więzienia, łącznie z każdym oknem i tarasem, opleciono drutem kolczastym. „Towarzysz Duch" karał też śmiercią za nieudolne przesłuchiwanie, a nieudolnym było każde, które nie kończyło się pełnym przyznaniem do winy.

{ 5 }

„Byłem tak zwanym człowiekiem 17 kwietnia, czyli potencjalnym wrogiem – opowiada Chum Mey. – Ta data to początek Roku Zerowego rewolucji. Wtedy, na dwa tygodnie przed upadkiem Sajgonu, w sąsiednim Wietnamie do Phnom Penh wkroczyli Czerwoni Khmerzy. »Angkar« podjął decyzję, że miasto trzeba natychmiast wysiedlić. Ogłoszono więc, że ma być bombardowane przez Amerykanów i konieczna jest ewakuacja. Trzy miliony ludzi znalazły się w ciągu kilku godzin na wiejskich drogach. Kto się opierał, był natychmiast rozstrzeliwany. Na ulicach leżało więc wiele zwłok, głównie starców, kobiet i dzieci. Zwłoki też zalegały przy drogach ewakuacji. Było gorąco, mało kto zabrał z sobą więcej jedzenia i wody. Mieliśmy przecież wrócić do Phnom Penh po dwóch–trzech dniach, ale pędzono nas przed siebie. Chorzy umierali na biegunkę i od udarów słonecznych. Kaleki porzucano. W drugim dniu wędrówki umarł też mój trzyletni synek. Pochowałem go w wygrzebanym naprędce dole".

„Pędzili nas dalej i pewnie byśmy wylądowali w jakimś obozie, gdyby Czerwoni Khmerzy nie zorientowali się, że jestem mechanikiem, przed wojną naprawiałem samochody. Kazali mi więc wracać do Phnom Penh i dla nich pracować. Najpierw reperowałem łodzie motorowe, które były im potrzebne do desantu na zajęte przez Wietnamczyków wyspy. Potem naprawiałem ciężarówki, a w końcu trafiłem do państwowej centrali odzieżowej, w której szyto obowiązkowe za czasów reżimu czarne stroje i czapki. Był z tym problem, bo sekcja przygotowująca wykroje nie nadążała z przygotowywaniem materiału dla szwalni. Wpadłem więc na pomysł, żeby wykroje wykonywać automatycznie, przy użyciu elementów wymontowanej z jakiegoś budynku windy. Działała jak wyposażona w noże wielka matryca. Produkcja szła więc dużo szybciej, przyjechali nawet Chińczycy, by obejrzeć moją instalację. Dało się jakoś żyć. Dostawałem dwa posiłki dziennie. Z żoną pracującą w szwalni mogłem spędzić jedną noc w miesiącu w specjalnie do tego przeznaczonej celi. Widywaliśmy się częściej, ale baliśmy się do siebie odzywać, było to karalne. Jako »ludzie 17 kwietnia« mogliśmy być zabici za każdą niesubordynację. Byliśmy zakładnikami tzw. ludzi bazy, a więc tych, którzy dołączyli do rewolucji na jej wcześniejszych etapach, prawdziwych Czerwonych Khmerów. Każdy z nich miał prawo do zabicia dziesięciu »ludzi 17 kwietnia« bez pytania centrali o zgodę".

{ 6 }

„Angkar" aresztował Chum Meya 28 października 1978 roku. Bez wyjaśnień, bez żadnych dokumentów. Powiedziano mu, że jedzie naprawiać ciężarówki na granicy wietnamskiej, ale gdy przygotowywał narzędzia, nie pozwolono mu ich zabrać. „Nie będą potrzebne" – usłyszał.

Zamiast na granicę wietnamską trafił od razu do Tuol Sleng. Najpierw trzymano go przykutego do posadzki w maleńkiej celi, gdzie nie miał szansy nawet się położyć. Siedział tylko oparty o ścianę i w myślach się modlił. Zewsząd dobiegały jęki ciężko maltretowanych ludzi i roznosił się smród ich niemytych ciał.

Potem zaczęły się tortury. Trwały bez przerwy 12 dni i nocy. Zaczynały się o siódmej rano i trwały do jedenastej przed południem. Potem od pierwszej do piątej po południu. I znów wieczorem od siódmej do jedenastej. Śledczych było dwóch, Seng i Tit. Wymieniali się po pół godzinie bicia. Jeden notował zeznania, drugi bił. Interesowało ich jedno: od kiedy Chum Mey należy do CIA i KGB? Kto go rekrutował i z ilu osób składa się jego grupa. Na płaczliwe zapewnienia, że jest prostym człowiekiem i nawet nie wie, co to CIA i KGB, odpowiadali potwornym biciem. Kiedy próbował się zasłaniać, łamali mu palce.

Po biciu przeszli do drugiej fazy tortur, czyli wyrywania paznokci w palcach stóp. Zajął się tym Seng. Przy użyciu zwykłych obcęgów szło mu ciężko, musiał więc użyć największych, którymi omal nie wyrwał torturowanemu palców. Chum Mey wciąż nie umiał jednak przypomnieć sobie swoich związków z CIA i KGB. Złamały go dopiero elektrowstrząsy. Elektrodę podpiętą do zwykłego gniazdka elektrycznego zaczepiono mu do ucha. A potem puszczono prąd. Nieprzytomny upadł na podłogę. Oprzytomniał bez słuchu w jednym uchu i z uszkodzonym okiem. Dopiero wtedy, w obawie przed kolejną turą wstrząsów, zdecydował się na spowiedź.

Jego zeznanie jest dziś dostępne w języku angielskim. To porażająco nudna lektura. Chum Mey szczegółowo opowiada, jak w kręgu swoich – wymienionych z imienia i nazwiska – znajomych uprawiał antyrewolucyjną propagandę od niemal wczesnej młodości. Walczył z Czerwonymi Khmerami na długo przed ich wejściem do Phnom Penh, ośmieszał, kompromitował, oskarżał. Wszystko po to, by masy przeciwstawiały się zwycięstwu rewolucji. Czynnie uczestniczył w budowaniu siatki CIA i za działania na rzecz Amerykanów brał dodatkowe pieniądze. Potem, gdy rewolucja zwyciężyła, sabotował ją na każdym stanowisku pracy. Niszczył silniki, wylewał benzynę, ciął na kawałki części zamienne. Jednocześnie uczestniczył w rozbudowywaniu siatki CIA. W centrali przemysłu odzieżowego potajemnie niszczył maszyny do szycia, łamał igły i polewał ubrania kwasem, by noszący je Czerwoni Khmerzy nieświadomie umierali w męczarniach. Jego antypaństwową i antypartyjną działalność przerwało dopiero aresztowanie.

„Spowiedź" Chuma jest uzupełniona o listę jego 60 znajomych i współpracowników, których obciążył przynależnością do CIA i współsprawstwem. Nie ma jednak częstej w innych zeznaniach puenty: „nie jestem człowiekiem, tylko zwierzęciem".

{ 7 }

Po takich zeznaniach jedynym kierunkiem było Choeung Ek. Tak pewnie zawyrokowałby „Angkar", ale obsługa więzienia chciała inaczej. Chum Meya znów uratowały umiejętności inżynierskie. Zlecono mu bowiem naprawę maszyny do pisania, sprzętu w więzieniu niezbędnego. To na nich właśnie, wiekowych maszynach do pisania, śledczy spisywali protokoły przesłuchań. Naprawił jedną, potem drugą i trzecią, jego egzekucję odłożono więc w czasie. Podobnie ocalało kilku innych więźniów Tuol Sleng. Bou Meng i Henh Nath malowali portrety Pol Pota, Ung Pech był dentystą, ktoś inny mechanikiem. Stanowili niewielką wyrwę w podjętym przez „Angkar" i konsekwentnie realizowanym planie eliminacji elit.

Komunizm w wersji Pol Pota był wizją autarkicznego, bezklasowego społeczeństwa robotników rolnych, skoszarowanych w karnych obozach przy wielkich polach ryżowych. Stąd konsekwentne niszczenie fabryk, szkół, sklepów i banków. Likwidacja pieniądza. Uniformizm. Regularne niszczenie wszelkich elit, każdej kompetencji, każdego profesjonalizmu. Reżim Czerwonych Khmerów najpełniej w historii zrealizował postulat społecznego równania w dół, a jego metody przeszły do czarnej legendy. Do dziś opowiada się w Kambodży, że rozstrzeliwano każdego, kto miał gładkie ręce lub nie umiał wspiąć się na palmę. Później kule już oszczędzano, zabijano ciosem w potylicę lub spuszczano z ofiar krew na potrzeby transfuzji.

Rewolucja pochłonęła milion siedemset tysięcy obywateli siedmiomilionowego narodu. O wszystkim decydowała anonimowa „organizacja" czy „Angkar", niemal do końca zakonspirowana, bo – według formuły Pol Pota – „tylko dzięki tajemniczości możemy być panami sytuacji i odnieść zwycięstwo nad wrogiem, który nie może się połapać, kto kim jest". Faktycznie byli to najbliżsi ludzie lidera Demokratycznej Kampuczy skupieni w kierownictwie partii komunistycznej, której istnienie ujawniono dopiero w 1977 roku, a więc 11 lat po jej założeniu.

{ 8 }

Chum Mey do dziś opowiada, że był tylko prostym człowiekiem z wioski, który całe życie marzył, by naprawiać maszyny. Koło historii porwało go bez jego starań i wysiłku. Rewolucja obrabowała z wszystkiego, żony, czworga dzieci, godności, spokoju. Często zadaje sobie pytanie, dlaczego to właśnie jemu dane było przeżyć, ale czy myśli o tych, których obciążył wymuszonymi zeznaniami w śledztwie? W jego wspomnieniach brak tego wątku, ale warte zastanowienia jest, czy można mu czynić z tego zarzut. Czy aby mechanizm historii nie był tak nastrojony, że zniszczenie narodowych elit nastąpiłoby i bez jego udziału? Był więc tylko małym trybikiem, bardziej przedmiotem niż osobą w całej tej historii? Pewnie tak, oskarżać trzeba innych.

Tym bardziej jednak dziwi, że tak późno i skromnie osądzono prawdziwych aktorów tamtych czasów. Procesy zaczęły się po ponad ćwierć wieku od 7 stycznia 1979 roku, kiedy Phnom Penh zajęli Wietnamczycy. Skazano ledwie kilku liderów. Pol Pot umarł w dżungli na granicy Tajlandii w 1998 roku, do końca niemal chroniony przez CIA. Część sprawców wyłączono ze śledztwa ze względu na stan zdrowia, ktoś zmarł w czasie procesu. Do dziś w więzieniu siedzi ledwie kilku odpowiedzialnych za zbrodnie, w tym główny strażnik Tuol Sleng – 76-letni Kaing Guek Eav, „Towarzysz Duch".

W samym więzieniu jeszcze w 1980 roku założono Muzeum Ludobójstwa, na dziedzińcu którego nad grobami 14 odnalezionych w styczniu 1979 roku bezimiennych ofiar można często spotkać Chum Meya. Chętnie odpowiada na pytania i fotografuje się z gośćmi. Jest już mocno po osiemdziesiątce, z drugiego małżeństwa ma trzech synów i trzy córki. Opowiada, że przetrwał jako jeden z zaledwie siedmiu więzienie, które było ostatnim przystankiem na drodze do wieczności dla 20 tys. Kambodżanów. Ale to nieprawda. Założone w Stanach Zjednoczonych w 1995 roku Centrum Dokumentacji Kambodży (DC – Cam) doliczyło się formalnie potwierdzonych 12 272 ofiar S-21. Wyzwolenia więzienia przez Wietnamczyków dożyły 23 osób, w tym pięcioro dzieci.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ludobójstwo w tropikach nie jest wcale bardziej estetyczne od ludobójstw pod innymi szerokościami geograficznymi, mimo że dokonuje się w bajkowym krajobrazie i przy pełnym słońcu. Ludobójstwo w tropikach za to niewątpliwie bardziej śmierdzi. Ludzkie ciało w wysokiej temperaturze rozkłada się błyskawicznie, wcześniej puchnąc, a potem przechodząc w fazę gnicia. Wystarczy kilkanaście godzin i niedożywione ciała wygłodzonych ludzi najpierw stają się granatowe, potem pęcznieją, by w końcu eksplodować i zapaść się w sobie. Tyle że ta ostatnie faza to już koniec procesu, po którym schodząca z nas biologiczna pokrywa zaczyna odsłaniać kości. Ile to wszystko trwa? Nie wiem, w tropikach na pewno krócej niż nad Wisłą.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy