Instynkt gry

Leonardo DiCaprio nie znosi, gdy po każdym jego nowym filmie krytycy piszą, że dorośleje. Ma 35 lat i od 16. roku życia bardzo poważny stosunek do swojego zawodu

Publikacja: 27.03.2010 00:38

Leonardo di Caprio i Mark Ruffalo jako policjanci w „Wyspie tajemnic”

Leonardo di Caprio i Mark Ruffalo jako policjanci w „Wyspie tajemnic”

Foto: UIP

Od 26 marca polscy widzowie mogą oglądać w kinach „Wyspę tajemnic” Martina Scorsese. Leonardo DiCaprio tworzy tam znakomitą kreację. Niejednoznaczną, zaskakującą. W pierwszej scenie jako szeryf federalny, razem ze swoim asystentem, przybija na promie do brzegu wyspy. Ma wyjaśnić okoliczności zaginięcia pacjentki ze szpitala-więzienia dla psychopatycznych, niebezpiecznych morderców. Wydaje się, że mury tej pilnie strzeżonej placówki kryją potworne tajemnice, a więźniowie są wykorzystywani do eksperymentów medycznych, które mają prać mózgi i zmieniać osobowość ludzi. W miarę upływu czasu okazuje się jednak, że bohater ma swoje własne demony. Wracają do niego straszliwe obrazy z czasów wojny, gdy wyzwalał obóz w Auschwitz, i wspomnienia śmierci ukochanej żony. Fikcja coraz bardziej miesza się z rzeczywistością, zacierają się granice między tym, co normalne, a tym, co nienormalne. Prawdziwe jest tylko cierpienie chorego umysłu.

DiCaprio najpierw idealnie wpisuje się w konwencję thrillera, potem – coraz bardziej udręczony – wczuwa się w psychikę człowieka, który szuka własnej tożsamości i nie jest w stanie dać sobie rady sam ze sobą.

Leonardo i Martin Scorsese pracują razem od dziesięciu lat. „Tajemnicza wyspa” jest ich czwartym wspólnym dziełem. – Wychowałem się na jego filmach, pamiętam, jakie niewiarygodne wrażenie zrobił na mnie „Taksówkarz” – mówi aktor. – Czuję się szczęściarzem, że mogliśmy się spotkać. Przy Martym człowiek uczy się filmowego rzemiosła, pracy nad rolą, sposobów poruszania się przed kamerą. Przede wszystkim jednak Martin zaraża ludzi tą swoją nieprawdopodobną miłością do kina.

– Leo na moich oczach stawał się coraz bardziej fascynującym aktorem i świetnym człowiekiem – twierdzi Scorsese. – W „Wyspie tajemnic” stworzył swoją najlepszą kreację, pokazał, jak niestereotypowo myśli o roli, ile potrafi jej dać, jak głęboko zrozumieć cudzą psychikę. Bardzo miło jest obserwować rozwój takiego talentu.

[srodtytul]Gwiazdy w t-shirtach[/srodtytul]

DiCaprio należy do generacji amerykańskich aktorów, która pojawiła się w kinie na początku lat 90. poprzedniego stulecia.

Johnny Depp, Ethan Hawk, Gwyneth Paltrow, Juliette Lewis, Uma Thurman zaszczepili w Hollywood nowy styl gwiazdorstwa. Nie ustawiali się na piedestałach, odlegli i niedosięgli jak bożyszcza poprzednich pokoleń. W dżinsach i T-shirtach zeszli na ziemię. Ale też nie spowszednieli jeszcze tak, jak za sprawą Internetu, dzisiejsze gwiazdki w rodzaju Pattinsona czy Miley Cyrus, które nie mogą przejść na drugą stronę ulicy, by ich zdjęcia nie pojawiły się w serwisach. DiCaprio i jego rówieśnicy nigdy też nie mieli ambicji, by zawładnąć wyobraźnią nastolatków. Od początku starali się zostać nie bohaterami romansideł dla gimnazjalistek, lecz dobrymi, wszechstronnymi aktorami.

DiCaprio udało się to bardzo szybko. Właściwie od pierwszych filmów. Od wczesnej młodości miał w sobie jakąś zwierzęcość, instynkt, który pozwalał mu zagrać wszystko – bunt, gniew, czułość, rozpacz, euforię. Nigdy nie uczył się aktorstwa i niektórzy twierdzą, że to dobrze, bo każdy kurs zabiłby w nim wrażliwość, świeżość i spontaniczność. Ale też wydaje się, że z biegiem czasu staje się aktorem coraz bardziej świadomym. Dziś ma 35 lat. I po każdym jego nowym filmie krytycy ogłaszają, że DiCaprio dojrzewa. A może on już po prostu dojrzał?

Wszedł do show-biznesu bardzo wcześnie. Nic dziwnego. Wychował się w Los Angeles, w artystycznej rodzinie. Imię dostał po Leonardo da Vinci, którego obrazami zachwycili się jego rodzice w czasie podróży poślubnej do Włoch. Ojciec George rysował komiksy i przyjaźnił się z kontrkulturowymi artystami, m.in. z Laurie Anderson i muzykami z grupy Blue Velvet. W domu panowała bardzo swobodna atmosfera.

– Nie musiałem nigdy okazywać swojej inności czy oryginalności – wyznał potem Leonardo. – Zresztą czegokolwiek najdziwaczniejszego bym nie wymyślił, ojciec już to wcześniej robił.

Hipisowska atmosfera najmniej zapewne podobała się jego matce, która wyszła drugi raz za mąż za typowego przedstawiciela klasy średniej, urodziła drugiego syna i ustabilizowała się.

Leonardo chciał zostać oceanografem, wieść życie takie jak Jacques Cousteau. Ale rósł w mieście, które żyje kinem i w którym każdy prawie ma jakieś – bliższe lub dalsze – powiązania z przemysłem filmowym. Jego przyrodni brat występował w reklamie płatków śniadaniowych, on też – jako dziewięciolatek z urodą cherubinka – trafił przed kamerę. Reklamował samochodziki Matchbox, potem pojawił się w programach edukacyjnych, m.in. „Co zrobić, jeśli któreś z rodziców bierze narkotyki”. A niedługo potem grał już w telewizji – w serialach „Dzieciaki, kłopoty i my”, „Lassie”, „Santa Barbara”, „Roseanne”.

Po latach komentował ten okres: – Czułem się jak dobrze zaprogramowany robot. Nie pozwalano mi na żadne improwizacje. Kiedy chciałem zrobić coś po swojemu, natychmiast przywoływano mnie do porządku: „Trzymaj się scenariusza, mały!” Wytrzymałem w telewizji dość długo z trzech powodów: mogłem zdobyć rozgłos, poduczyć się aktorstwa i nieźle zarobić”.

Dużą rolą kinową Leonardo DiCaprio zadebiutował jako 16-latek w „Critters 3” Kristine Peterson, ale za swój właściwy ekranowy debiut uważa „Chłopięcy świat” Michaela Catona-Jonesa. Wcielił się tam w rolę nastoletniego Tobby’ego Wolffa, którego ojczym

– Robert De Niro – chce uczynić bezmyślnym, zdyscyplinowanym, ślepo wykonującym polecenia skautem. DiCaprio potrafił pokazać chłopca, który pokonuje swój strach, w którym dojrzewa bunt przeciwko psychicznemu i fizycznemu maltretowaniu.

– Nasze tete-a-tete z Robertem De Niro było bardzo gwałtowne – żartował później. – Policzki, nawet w kinie, zostawiają ślady. Ale ból mija, a film jest.

Do roli w „Chłopięcym świecie” został wybrany spośród 400 kandydatów. Z planu zapamiętał „walkę ze wzrostem”. W czasie realizacji filmu urósł 10 centymetrów, na początku zdjęć był niższy od De Niro, pod koniec przerósł go i reżyser kazał mu ten fakt maskować. Dzisiaj twierdzi, że mimo zachwytu dla De Niro jednak miał poczucie, że sam jest inny.

– Obserwowałem, jak on pracuje: o swojej postaci pisał powieść, wymyślał jej całą drogę życiową. Ja nie analizowałem i nie dopisywałem życiorysów. Byłem najlepszy, gdy w czasie zdjęć reagowałem spontanicznie i do ostatniej chwili nie wiedziałem, jak się zachować w danej sekwencji.

Wkrótce potem nikt już nie miał wątpliwości, że narodził się aktorski geniusz. DiCaprio w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a” Lasse Halstroma zagrał upośledzonego umysłowo chłopca, bezradnego, za każde okazane mu uczucie odpłacającego bezgraniczną wdzięcznością i przywiązaniem. Chłopca wrażliwego i głęboko, w sposób bardzo dziecięcy, przeżywającego świat. Leonardo był tak dobry, że ci, co go nie znali, podejrzewali, że Halstrom obsadził w tej roli człowieka naprawdę upośledzonego. To było jego pierwsze wielkie zwycięstwo. Nie tylko dlatego, że dostał nominację do Oscara i Złotego Globu.

– Miałem 17 lat i zaproponowano mi jednocześnie role w dwóch filmach – wspominał w 2005 roku w wywiadzie dla „El Pais”. – Moja rodzina nie była zamożna, a ja musiałem dokonać wyboru między tytułem popcornowym „Hocus Pokus”, za który oferowano mi niewyobrażalne honorarium, a „Gilbertem Grape’em”. Nastolatkowi strasznie trudno zrezygnować z fury pieniędzy, ale powiedziałem sobie: „Nie, muszę wyżej stawiać poprzeczkę”.

Potem jeszcze raz podjął podobną decyzję. Po kilku mało udanych obrazach w rodzaju „Szybkich i martwych”, „The Foot Shooting Party” czy „The Basketball Diaries” znów zbiegły mu się dwie propozycje: „Robin i Batman”, który wyniósłby go na szczyty Hollywoodu, i „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland. I znów, za radą ojca, postawił na kino artystyczne. U Holland zagrał Arhura Rimbauda, tworząc postać niezwykle intensywną i fascynującą. Potrafił pokazać graniczący z chamstwem i arogancją bunt młodego poety wobec mieszczańskich zasad, ale też tęsknotę za bezgraniczną wolnością i poznaniem za wszelką cenę. Był na ekranie okrutny w stosunku do Verlaine’a, a jednocześnie od niego uzależniony. To była aktorska wirtuozeria.

Fantastyczne zdolności potwierdził też w filmach „Romeo i Julia” Buzza Luhrmana oraz „Pokój Marvina” Jerry’ego Zaksa. W uwspółcześnionej wersji Szekspirowskiego dramatu – w filmie rozdygotanym i głośnym jak dzisiejszy świat – stworzył kreację wyciszoną i naturalną, jakby chciał udowodnić, że wszystko się zmienia, tylko miłość zawsze pozostaje taka sama, delikatna i pełna westchnień. U Zaksa zagrał młodego kochanka, o którego walczą dwie kobiety. Był na planie ogromnie szczęśliwy: występował przecież u boku swoich wielkich idoli – De Niro, Meryl Streep, Diane Keaton. Zdjęcia do tego filmu kręcił nieżyjący już dziś polski operator Piotr Sobociński. Po powrocie do Polski opowiadał mi:

– Coś niewiarygodnego. Ten chłopak wszystko robi w sposób kompletnie organiczny. Biega po planie, żartuje jak sztubak, a w chwili naciśnięcia guzika kamery zmienia się nie do poznania.

[srodtytul]Na dziobie „Titanica”[/srodtytul]

Rok później o „geniusza” z blond grzywą znów upomniał się Hollywood. I tym razem zdobył go. Do „Titanica” Jamesa Camerona. W romantycznym kochanku, który zginął w wodach oceanu, zakochały się wszystkie nastolatki.

– Nigdy dotąd nie grałem bohaterów otwartych, wesołych, pełnych poczucia humoru. Wcielałem się w postacie poskręcane i cierpiące – powiedział potem dziennikarzowi „Paris Matcha”.

– Prawdę powiedziawszy, nigdy też nie miałem ochoty wystąpić w romansie...

Ale wystąpił. Jego honorarium podskoczyło z 2 do 20 mln dolarów. W jednej chwili, stojąc na dziobie tonącego statku, DiCaprio z aktora filmów niszowych zmienił się w supergwiazdora. Dogoniła go sława. Ale czy na tej sławie tak bardzo mu zależało? W wywiadzie udzielonym w styczniu br. dla „El Pais" wyznał:

– Przez „Titanica” nie zagrałem w „Boogie Nights” Paula Thomasa Andersona. Gdybym to zrobił, moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Ciekawe, dokąd by mnie zaprowadziła...

Po superprodukcji Camerona zamieszanie wokół jego osoby przytłoczyło go. Nie chciał chodzić otoczony ochroniarzami. Jak dawniej mieszkał z matką, wyskakiwał z kolegami na pizzę albo jechał do ulubionego Disneylandu. W obciętych tuż za kolanami dżinsach i wyciągniętym T-shircie jeździł na deskorolce, chodził do dyskotek albo na plaży wcinał hamburgery. I nie pojawił się na gali wręczenia Oscarów, gdy „Titanic” zbierał wszystkie statuetki. W przeddzień wysłał Cameronowi wiadomość: „Sorry, bracie, to nie dla mnie”, co reżyser skwitował krótkim stwierdzeniem: „Zepsuty dzieciak”. Ale pewnie „król świata” nie pomyślał, że jego film zgarnął wszystkie nominacje, z wyjątkiem tej jednej – dla odtwórcy pierwszoplanowej roli męskiej. Więc może Leonardo nie czuł się z tym najlepiej? A może i prawdą jest, że po prostu takich uroczystości nie lubi.

Przypominam sobie, jak uciekał przed fotoreporterami podczas jednego z festiwali canneńskich. Inne gwiazdy wchodziły do Pałacu Festiwalowego po czerwonym dywanie, zatrzymując się co kilka stopni na słynnych schodach, machając do tłumów i uśmiechając się do kamer i obiektywów. On przemknął w górę jak meteor, a na pokrzykiwania fotografików „Leo, tutaj! Leo!” – tylko skurczył się i dał nura w pałacowe drzwi. Potem, pytany, dlaczego unikał fleszy, odpowiedział: – Takie sytuacje bardzo mnie krępują.

To było dziesięć lat temu. Od tej pory w życiu Leonardo DiCaprio wiele się zmieniło. Po pierwszym „Titanicowym” szoku zaczął jeszcze ostrożniej dobierać filmy. Trafił na „swoich” reżyserów. U Stevena Spielberga w „Złap mnie, jeśli potrafisz” zagrał chłopaka, który blefując, robi karierę jako lekarz, adwokat, pilot. Sportretował faceta, który raz zachowuje się jak człowiek, do którego należy świat, to znów przypomina skrzywdzone dziecko, tęskniące za odrobiną ciepła. W „Celebrity” Woody’ego Allena stworzył niedużą rolę rozwydrzonego gwiazdora. W „Krwawym diamencie” Edwarda Zwicka, mówiąc z południowoafrykańskim akcentem, wcielił się w handlarza diamentami, który współfinansuje wojnę. W „Drodze do szczęścia” Sama Mendesa spotkał się ze swoją partnerką z „Titanica” Kate Winslet. Stworzyli duet kompletnie inny niż u Camerona. Nieczęsto zdarza się zobaczyć na ekranie parę, która tak potrafi zagrać ludzi przegranych. Drobne drgnięcia mięśni ich twarzy, pustka w oczach, przylepiony uśmiech, za którym skrywa się życiową klęskę... – to robiło wrażenie.

Przede wszystkim jednak stał się ulubionym aktorem Martina Scorsese. Niejako zajął miejsce swego idola De Niro. W ciągu dziesięciu lat nakręcili razem cztery filmy: „Gangi Nowego Jorku”, „Aviatora”, „Infiltrację” i „Wyspę tajemnic”. Z filmu na film coraz bardziej zadziwiał precyzją swoich kreacji. Genialnie wyważył akcenty, kreując złożoną postać Howarda Hugesa – multimilionera, lotnika-wizjonera, a jednocześnie hollywoodzkiego producenta nękanego fobią walki z zarazkami.

– Interesowała mnie ta postać, bo można o niej zrobić dziesięć różnych filmów i każdy byłby prawdziwy – mówił.

Świetny duet stworzył też z Mattem Damonem w „Infiltracji”. Zagrali policjanta i gangstera – „wtyczki” stojące po dwóch stronach barykady. Obaj wyraziści, uwikłani w sytuację, która ich przerasta, zaplątani we własne kłamstwa. A jednocześnie żyjący na krawędzi zdemaskowania, balansujący na granicy śmierci.

Po „Wyspie tajemnic” DiCaprio już niczego nie musi udowadniać. Ani tego, że jest znakomitym aktorem, ani tego, że „wydoroślał”. Jego miejsce w zbiorowej wyobraźni nastolatków zajęli młodsi z Robertem Pattinsonem na czele. Ale wystarczy zajrzeć do filmowych serwisów internetowych, żeby zorientować się, jaką pozycję ma dziś gwiazdor „Titanica”. Z agentami aktora negocjują wstępnie producenci blisko 30 tytułów. Ale wiadomo, że zgodzi się tylko na ambitne propozycje, najbardziej interesują go teraz filmy o Franklinie Roosevelcie i Timothym Learym.

[srodtytul]Magia to wymysł dziennikarzy[/srodtytul]

Przez lata DiCaprio nauczył się już żyć ze swoją sławą. Paparazzi zawsze podglądali jego romanse z modelkami, pstrykali mu zdjęcia z Kate Moss, Heleną Christensen, Evą Herzigovą, Naomi Campbell, jego wieloletnią miłością Brazylijką Gisele Bundchen i obecną partnerką – śliczną Bar Rafaeli z Izraela, na której palcu wścibscy dziennikarze wypatrzyli ostatnio pierścionek zaręczynowy.

Aktor znosi na ogół blask fleszy z anielską cierpliwością, nie wstydzi się też uchodzić za maminsynka. Kiedyś lubił, jak w ważnych chwilach towarzyszyła mu ukochana niemiecka babcia, teraz chętnie pokazuje się w towarzystwie matki. Nauczył się życia na widoku. W stosunku do dziennikarzy jest zawsze uprzejmy i ujmująco grzeczny, na konferencjach prasowych wypowiada się spokojnie. I tylko kiedy przesieje się jego wywiady przez sito, to od razu widać, jak niewiele w nich mówi.

Ożywia się wówczas, gdy opowiada o ekologii i ochronie środowiska, na których rzecz działa. A poza tym rzuca na ogół okrągłe, bardzo mało osobiste zdania. Taka obrona samego siebie przed współczesnym podglądactwem. Wie, że nie warto się obnażać ani niczego grać przed obiektywami fotoreporterów.

Niewiele zostało w nim z chłopca, który grał Gilberta Grape’a, i z Jacka Dawsona, podbijającego w „Titanicu” serce Kate Winslet, a przy okazji serca milionów dziewczyn na całym świecie. Przytył, stracił młodzieńczy wdzięk. Ale reżyserzy, z którymi się stykał, jego wielki talent oszlifowali jak diament. On zaś nie roztrwonił kapitału – jest dzisiaj aktorem, który może się w kinie zestarzeć, zaskakując widzów nowymi kreacjami. Ciężko na to zapracował.

– Zawód aktora to nie idylla – mówi. – Kręcimy po 12 – 14 godzin dziennie, a wieczorem musimy uczyć się tekstu na następny dzień. Na planie często jest mnóstwo stresów. Magia kina jest czystym wymysłem dziennikarzy, aktorstwo to przede wszystkim wielki wysiłek. Ale ja nigdy tego trudu nie unikałem. Od początku wiedziałem, że nie wolno mi iść na łatwiznę, bo wtedy stanę się tylko zabawką kilku sezonów.

Od 26 marca polscy widzowie mogą oglądać w kinach „Wyspę tajemnic” Martina Scorsese. Leonardo DiCaprio tworzy tam znakomitą kreację. Niejednoznaczną, zaskakującą. W pierwszej scenie jako szeryf federalny, razem ze swoim asystentem, przybija na promie do brzegu wyspy. Ma wyjaśnić okoliczności zaginięcia pacjentki ze szpitala-więzienia dla psychopatycznych, niebezpiecznych morderców. Wydaje się, że mury tej pilnie strzeżonej placówki kryją potworne tajemnice, a więźniowie są wykorzystywani do eksperymentów medycznych, które mają prać mózgi i zmieniać osobowość ludzi. W miarę upływu czasu okazuje się jednak, że bohater ma swoje własne demony. Wracają do niego straszliwe obrazy z czasów wojny, gdy wyzwalał obóz w Auschwitz, i wspomnienia śmierci ukochanej żony. Fikcja coraz bardziej miesza się z rzeczywistością, zacierają się granice między tym, co normalne, a tym, co nienormalne. Prawdziwe jest tylko cierpienie chorego umysłu.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy