Czego wówczas tak jasno nie rozumieliśmy, u progu epoki dostępności zawsze i wszędzie, to drobnego przesunięcia akcentów w pojęciu wolności. Nie wypadało głosić w reklamie, że po prostu sprzedaje się wolność. Trzeba było ją utożsamić z mobilnością, z ruchem, z upojną swobodą przeskoku. Przy własnym biurku, a jednocześnie we własnym lub cudzym łóżku albo w biurze podróży, albo w katalogu Biblioteki Kongresu. A w sumie - czemu nie? - w tych wszystkich miejscach naraz, póki starczy pamięci w komputerze albo baterii w komórce.

Niech podniesie rękę ten, kto nigdy nie zaznał syndromu tuzina otwartych okien. Kto nigdy nie męczył się nad pilną pracą, czytając gazetę, rezerwując bilet, sprawdzając stan konta, a do tego prowadząc rozmaite dialogi tekstowe z bliźnimi. Wszystko na jednym oddechu, bez ruszania się z miejsca - chyba że za pilną potrzebą albo do drzwi, bo dzieci wróciły ze szkoły.

Miłujący konkret Amerykanie zdążyli już oszacować, że skakanie z kwiatka na kwiatek i przełączanie obiegów w mózgu między równoległymi zadaniami zabiera 28 proc. czasu roboczego pracowników biurowych, co można, jak donosi prasa, przeliczyć na 650 mld dolarów rocznych strat dla gospodarki.

Ale wątpię, żeby takie finansowe diagnozy zrobiły na kimkolwiek wrażenie. Poczciwa nasza gospodarka traci rocznie nie takie pieniądze z powodu zbyt tłustego jedzenia, złych relacji z szefem, niesprawnej klimatyzacji. Wypada więc zaczekać do chwili, aż każdy z tych zjedzonych w 28 procentach pracowników nie przeżyje momentu rozsypki. Rozproszeni na wiązkę ułamkowych obecności w końcu przestajemy być pewni, która jest naprawdę.

Zimowe spowolnienie to dobry moment, żeby z powrotem zmieścić się w jednej skórze. Nie chcieć donikąd pójść. Wziąć przykład z zastygniętego przy kaloryferze kota. Jeśli nie chcemy wyjść na biernych leni, to w konsultanckiej nowomowie nazywa się to “realokacją obecności”. A zatem, realokujcie się państwo i doczytajcie tę gazetę. Migający w telefonie esemes może poczekać.