Pięć minut George’a Clooneya

Jego twarz uśmiecha się do przechodniów z co drugiego przystanku i słupa ogłoszeniowego. Plakaty „Michaela Claytona z George’em Clooneyem wnoszą na polskie jesienne ulice trochę hollywoodzkiego blasku

Aktualizacja: 22.01.2008 17:41 Publikacja: 08.12.2007 01:53

Pięć minut George’a Clooneya

Foto: AKPA

Ten przystojny facet z plakatów stał się w ostatnich latach niemal symbolem fabryki snów. Wśród tłumów czuje się jak ryba w wodzie. Nie widziałam drugiego aktora, który by z takim wdziękiem, bez cienia zniecierpliwienia, rozdawał fanom uśmiechy i autografy. W czasie konferencji prasowych uwodzi dziennikarzy błyskotliwością i niewymuszonym poczuciem humoru. No i jest ulubionym obiektem paparazzich, którzy śledzą każdy jego nowy romans. Wydawałoby się: idealny typ hollywoodzkiej gwiazdy. Ale 46-letni George Clooney ma też inną twarz. To właśnie on zagrał ostatnio w najostrzejszych politycznych filmach amerykańskich. To on stanął za kamerą, żeby wyreżyserować bardzo trudne, ambitne obrazy. – George jest najbardziej zapracowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem – mówi o nim Tony Gilroy, scenarzysta i reżyser „Michaela Claytona”. – Kiedy przygotowywaliśmy nasz film, jednocześnie montował swój własny obraz „Good Night, and Good Luck”, promował na całym świecie „Syrianę”, kręcił „Dobrego agenta”. Prawdę powiedziawszy, zastanawiałem się, kiedy on śpi.

Sam Clooney potwierdza, że ma nieprawdopodobnie napięty kalendarz. – Czas aktora jest ograniczony – przyznaje trzeźwo. – Jego pięć minut zwykle trwa sześć, siedem lat. A potem moda na niego mija i telefon milknie. Dobra passa się kończy, bo kino potrzebuje nowych twarzy. Mnie ostatnio nieźle idzie, więc mam świadomość, że muszę przeżyć ten swój dobry zawodowy okres maksymalnie intensywnie.

Clooney niemal nie schodzi z planu. Gra, reżyseruje, produkuje. Występuje w komediach, filmach akcji i obrazach politycznych. Za niektóre role bierze 20 mln dolarów, za inne – 300 tysięcy. W ostatnim roku widzieliśmy go w roli prawnika na usługach firmy w „Michaelu Claytonie” i jako gangstera Danny’ego Oceana w „Ocean’s 13”. Na premierę czeka już „Burn After Reading” braci Coen oraz romantyczna komedia osadzona w latach 20. poprzedniego wieku „Leatherhead”, którą sam wyreżyserował. Wkrótce ma zacząć zdjęcia do thrillera „The Persuades” Davida Schwimmera. Jest na topie. A to znaczy, że odpowiada na potrzeby swojej epoki, że ma w sobie coś, za czym dziś tęsknimy.

Kino ostatniego ćwierćwiecza lansowało różne modele bohaterów zbiorowej wyobraźni. Najpierw święcili triumfy superherosi z bicepsami zamiast mózgu, których uosabiali Arnold Schwarzenegger czy Sylvester Stallone, Przeciwwagą dla nich stali się intelektualiści z zapadniętą klatką piersiową w typie Dustina Hoffmana czy Woody’ego Allena. Kultura masowa stworzyła wiecznego chłopca – jeszcze niedawno w „Cudownych chłopcach” miał on twarz Michaela Douglasa. George Clooney przypomniał, jak wygląda normalny facet. Przystojny i męski. Ani mięśniak, ani nadwrażliwiec.

Jego normalność przejawia się zresztą nie tylko w wyglądzie. Clooney nikogo nie udaje, nie kryguje się, ma świadomość swojego miejsca w kinie, a poczucie humoru i inteligencja pozwalają mu zachować dystans do świata i do siebie samego.

– Sukces ma różne oblicza – twierdzi. – Myślę, że trudniej go znieść, gdy ma się 20 lat. Wtedy uderza do głowy, a człowiek wierzy, że szczęście nigdy go nie opuści. Ja stanąłem mocno na nogach po trzydziestce. Zdążyłem poznać smak porażek. To mi dzisiaj bardzo pomaga.

Nie był jednym z tysięcy chłopaków, którzy przyjeżdżają do Los Angeles, by, obsługując samochody na stacji benzynowej, czekać, aż zauważy ich jakiś producent. Wychowywał się w świecie show-biznesu. Jego ojciec Nick Clooney był znanym prezenterem telewizyjnym w stanie Kentucky, a ciotka Rosemary śpiewaczką, która zapracowała sobie na miejsce w filmowych encyklopediach. Mały George pierwszy raz stanął przed kamerą, mając siedem lat. Występował wówczas w reklamówkach. Jako 12-latek zapytany w programie ojca, kim zostanie, gdy dorośnie, odpowiedział bez wahania: „Gwiazdą. Chcę być sławny”. Kilka lat później rzucił college i pojechał do Los Angeles.

Zatrzymał się u ciotki w Beverly Hills i zaczął chodzić na przesłuchania. Ale w Hollywood nie ma protekcji. Pasujesz do roli albo nie. Masz w sobie to coś albo nie. W Clooneyu długo reżyserzy nie dostrzegli materiału na filmowego bohatera. Grywał w kiepskich filmikach telewizyjnych i serialach nie najwyższego lotu. Dopiero po kilku latach dostał propozycję, która zmieniła jego życie. Rolę w – jak się potem okazało – jednym z najsłynniejszych seriali wszech czasów „Ostry dyżur”. Jego doktor Ross stał się centralną postacią cyklu. Może do dzisiaj Clooney chodziłby po korytarzach chicagowskiego szpitala, gdyby nie Meksykanin Roberto Rodriguez.

Telewizja szufladkuje. W Ameryce gwiazdy tasiemców rzadko przeskakują na duży ekran. Nawet królowie seriali jak Richard Chamberlain czy Jane Seymour mimo prób nigdy nie stali się gwiazdami Hollywoodu. Ostatnie lata przyniosły pewną zmianę. Helen Hunt, bohaterka noweli „Mad About You”, zdobyła Oscara za rolę kelnerki w „Lepiej być nie może”. Jennifer Aniston udało się odbić od „Przyjaciół”, choć zapewne mocno jej w tym pomogło małżeństwo z Bradem Pittem. Jednak niewątpliwie to właśnie Clooney zrobił największą karierę spośród telewizyjnych gwiazd. Dziś mówi:– Kocham telewizję i zawsze będę jej wdzięczny. Ale takich seriali jak „Ostry dyżur” nie ma zbyt wiele. Zanim zostałem doktorem Dougiem Rossem, przewinąłem się przez rozmaite opery mydlane i programy. Gdy któryś z nich jest powtarzany, mam ochotę zapaść się pod ziemię. Najchętniej spaliłbym taśmy z tymi idiotyzmami.

Mówi, że marzył o wielkim ekranie, a Rodriguez mu to umożliwił. Meksykanin, który sam kiedyś wdarł się na hollywoodzki rynek filmem „El Mariachi” zrealizowanym za 7 tysięcy dolarów, ma szczęśliwą rękę do aktorów. Wypromował w Ameryce m.in. Antonia Banderasa, Salmę Hayek, a w 1996 roku zaproponował Clooneyowi rolę w thrillerze „Od zmierzchu do świtu”.

– Uwielbiam wynajdywać ciekawe osobowości, potem z satysfakcją obserwuję, jak pną się w górę – powiedział mi kiedyś. – Clooney zagrał u mnie za 200 tysięcy dolarów. Dzisiaj jego udział w filmie wart jest 20 mln.

„Szczęśliwy dzień” Michaela Hoffmana, „Batman i Robin” Joela Schumachera, „Złoto pustyni” Davida Russela, „Gniew oceanu” Wolfganga Petersena, „Bracie, gdzie jesteś?” i „Okrucieństwo nie do przyjęcia” braci Coen, „Co z oczu to z serca” oraz seria filmów o Dannym Oceanie zrealizowana przez Stevena Soderbergha – w takim rozrywkowym kinie wzrosła cena Clooneya i kwitnie jego legenda.

Ale dziś nie jest to już jedyna twarz przystojnego gwiazdora. – Na początku kariery aktor chodzi z przesłuchania na przesłuchanie, walcząc o każdy epizod – mówi Clooney. – Jak mu się powiedzie, producenci zabiegają o niego. Jak wejdzie na szczyt, to jego nazwisko pomaga zdobyć pieniądze na film. I niby powinno być lekko. A naprawdę jest trudniej. Jeśli człowiek źle wybierze, zginie z powodu własnej głupoty. Poza tym wybór roli wiąże się z pewną odpowiedzialnością.

Clooney musiał się tą odpowiedzialnością przejąć, bo od kilku lat szuka ambitnych projektów.

– Czytałem po pięć scenariuszy tygodniowo i całymi miesiącami nie mogłem znaleźć niczego interesującego. Miałem wrażenie, że te teksty są znacznie głupsze ode mnie – skarży się.

Nie chciał do końca życia uwodzić na ekranie panienek i pań. Zresztą zmieniły się czasy. Po 2001 roku gwiazdy hollywoodzkie zaczęły brać czynny udział w życiu politycznym, otwarcie występowały przeciwko wojnie w Iraku i polityce George’a W. Busha. Nikt się nie dziwił, gdy w demonstracjach brali udział: Tim Robbins, Susan Sarandon, Woody Harrelson, Sean Penn czy Michael Moore – oni zawsze byli znani ze swego politycznego zaangażowania i antyrepublikańskich poglądów. Ale zawrzało, gdy na manifestacji pojawił się Clooney. W Ameryce panowała psychoza strachu przed terroryzmem, trwała kampania prowojenna. Jeden z magazynów zamieścił na okładce podobiznę Clooneya z wielkim napisem „Zdrajca!”. – Na chwilę wpadłem w panikę – opowiada aktor. – Zadzwoniłem do ojca. „No to co, jestem w kłopocie? – spytałem. – Daj spokój – odpowiedział mi – Mohammed Ali za protesty przeciwko wojnie wietnamskiej poszedł do więzienia. A ty się martwisz, że trochę spadnie ci gaża!? Dorośnij wreszcie”. Potem jeszcze rozmawiałem z jednym z dziennikarzy z CBS. „Nie możesz żądać dla siebie wolności słowa – nakrzyczał na mnie – a jednocześnie denerwować się, że ktoś inny mówi, co myśli o tobie. Po prostu naucz się walczyć”.

Nauczył się. Przestał się bać. Zaczął głośno wypowiadać swoje poglądy. Już w sztuce. Zachwycił się scenariuszem Kauffmana „Niebezpieczny umysł” – opowieścią o showmanie, który na przełomie lat 60. i 70. zmienił oblicze telewizji, wymyślając ogłupiające programy „Randkę w ciemno” i „Gong show”, a jednocześnie był płatnym mordercą na usługach CIA. Tekst powstał na podstawie autobiograficznej książki Chucka Barrisa, w której przyznał się on do 33 zabójstw. CIA nigdy nie potwierdziło opowieści Barrisa, ale też się od niej nie odcięło.

– Początkowo wcale nie chciałem tego filmu reżyserować, miałem w nim tylko zagrać agenta CIA – wyznaje Clooney. – Ale sześć lat czekałem, by projekt doszedł do skutku. Tekst przeszedł przez ręce Davida Finchera i Curtisa Hansona, trzy razy byliśmy blisko rozpoczęcia zdjęć i trzy razy wszystko się waliło. Dlatego w końcu postanowiłem zrobić go sam. Nie miałem innego wyjścia. Współpracowałem z Barrisem, ale nigdy nie zapytałem go, czy napisał w autobiografii prawdę. Nie chciałem wiedzieć, czy był zabójcą. Ale pomyślałem: „Po co facet, który w 1979 roku uzyskał 100 milionów dolarów ze sprzedaży swojej firmy, miałby teraz wypisywać głupstwa i tworzyć wokół siebie atmosferę sensacji?”.

W „Niebezpiecznym umyśle” równie ważne jak polityka było tło telewizyjne. George Clooney, sam dziecko małego ekranu, zrobił film o głupocie masowej kultury. Inaczej spojrzał na tę instytucję w nakręconym trzy lata później „Good Night, and Good Luck”. Opowiedział o tym, jak ważną rolę może spełniać w społecznym życiu dobre dziennikarstwo. Clooney zrobił film niemal paradokumentalny. Zdecydował się na czarno-białe zdjęcia, w które idealnie wtapiają się oryginalne taśmy z lat 50. z wystąpieniami McCarthy’ego. Przypomniał o roli czwartej władzy. I odpowiedzialności artystów. Przecież w tym samym czasie, gdy Murrow walczył z McCarthym na małym ekranie, Arthur Miller pisał „Czarownice z Salem”.

Reżyseria spodobała się Clooneyowi. „Lepiej być malarzem niż farbą” – stwierdził z wrodzonym humorem. Ale oba jego filmy, podobnie jak opowiadająca o związkach biznesu i polityki „Syriana” czy „Michael Clayton” – gorzka diagnoza zniewolenia ludzi przez wielkie korporacje, nie okazały się hitami.

– Masowa publiczność czeka na obrazy lżejsze i łatwiejsze – mówi Clooney. – Dlatego w sprawie „Niebezpiecznego umysłu” czy „Good Night, and Good Luck” od początku nie miałem złudzeń. Nawet inaczej namawiałem inwestorów: „Nie możecie liczyć, że zbijecie fortunę w pierwszy weekend. Ale zapewniam was, że jeszcze za pięć lat będziecie wspominać, że współprodukowaliście ten film. On będzie pracował na prestiż firmy”.Jednak pytany o swoje życiowe plany Clooney zaprzecza, jakoby chciał pójść w ślady Ronalda Reagana i Arnolda Schwarzeneggera i zająć się polityką.

– Na pewno nie będę kandydował na prezydenta Stanów Zjednoczonych – śmieje się. – Spałem z za dużą liczbą kobiet i za dużo czasu spędziłem na bankietach, zaraz by mi to wyciągnęli.

Ale przecież w ostatnich latach stał się niemal symbolem amerykańskich niepokojów. Tyle że w takim wcieleniu jest bliski garstce intelektualistów, krytykom filmowym, studentom. Masowa publiczność nadal czeka na Clooneya, który – jak w „Okrucieństwie nie do zniesienia” – z wdziękiem uwodzi Catherine Zetę-Jones albo – jak w „Ocean’s Thirteen” – z równie dużą nonszalancją rozbija kasyno.

– Kto powiedział, że wypada robić tylko filmy ambitne, artystyczne i trudne? – pytał dziennikarzy, którzy podczas ostatniego festiwalu canneńskiego dziwili się, jak można po „Syrianie” zagrać w takim bzdecie jak „Ocean’s...”. – Dobra rozrywka jest tak samo potrzebna jak wielka sztuka. Jako aktor też muszę mieć chwile wytchnienia. Nie mogę grać samych bohaterów cierpiących, rozbitych, niespokojnych. Czasem chcę się zabawić.

Paparazzi też lubią, jak się bawi, bo na jego zdjęciach zarabiają krocie. Clooney zresztą jeszcze zanim stał się wielką gwiazdą, trafiał na łamy prasy z powodu swoich licznych romansów. Cindy Crawford, Naomi Campbell, Dedee Pfeiffer, Denise Crosby, Courtney Cox, obecna żona Johna Travolty Kelly Preston – choć zaprzeczał, prasa przypisywała mu związki z tymi pięknymi kobietami.

On sam się śmieje:– Mogę dodać jeszcze kilka, podobno kochałem się w Michelle Pfeiffer, Cameron Diaz, Winonie Ryder. Czasem, jak o tym czytam, to myślę: „Choroba, skąd oni znają te wszystkie szczegóły? Może powinienem tak właśnie żyć i podrywać kobiety?”.

Fakty są skromniejsze. W 1989 roku Clooney ożenił się z aktorką Talią Balsam, jednak małżeństwo przetrwało tylko trzy lata. Następna partnerka – śliczna Francuzka Celine Balitran – zostawiła go po 2,5 roku, bo nie mógł się zdecydować na założenie z nią rodziny. Jego kolejny dłuższy romans – z Renée Zellweger – podobno rozpadł się z tego samego powodu. Potem prasa plotkarska przypisywała mu jeszcze kilka narzeczonych. Ale najwierniejszym towarzyszem Clooneya był Max. Czarna świnka, która mieszkała w jego domu ponad dziesięć lat i która była do niego tak przywiązana, że gdy znikał na dłużej, przestawała jeść i musiał fundować jej psychoterapeutę.

– Z nikim nie przebywałem tak długo pod jednym dachem – tłumaczył Clooney swoją depresję, gdy leciwy Max zdechł.

Dzisiaj aktor pokazuje się z nową partnerką, twierdzi jednak, że nie ma już siły na bujne życie towarzyskie.

– Wiem, że kiedyś nazywano mój dom Bachelor’s Central (centrala kawalerów), ale to już przeszłość. Teraz większość moich znajomych ma żony, dzieci. Spotykamy się u mnie, oglądamy filmy, gramy w koszykówkę. Na przyjęcia chodzę coraz rzadziej. Gdy wracam po pracy, najchętniej oglądam „Amerykańskiego idola”, leżąc na kanapie i popijając piwo. Poza tym kupiłem niedawno nad jeziorem Como we Włoszech XVII-wieczny dom. Obok niego stoi stara fabryczka, w której urządzam studio do postprodukcji filmów. To miejsce jak z bajki. Azyl dla takiego steranego, zmęczonego faceta jak ja – mówi z uśmiechem.

– Zwykle gwiazda nie kojarzy się ze zmęczeniem, tylko z blaskiem, beztroskim stylem życia, luksusowymi rezydencjami i pięknymi kobietami – próbuję go sprowokować.

– Jak taki obraz jest ludziom potrzebny, to OK. Niech będzie – odpowiada zwyczajnie.

„Na pewno nie będę kandydował na prezydenta. Spałem z za dużą liczbą kobiet i za dużo czasu spędziłem na bankietach, zaraz by mi to wyciągnęli”

Jako aktor też muszę mieć chwile wytchnienia. Nie mogę grać samych bohaterów cierpiących, rozbitych, niespokojnych. Czasem chcę się zabawić

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy