Po co im demokracja?

Pomoc, handel, bezpieczeństwo i jakość rządów – tylko w połączeniu działań na tych frontach można szukać skutecznej metody polepszenia doli miliarda ludzi żyjących bez perspektyw rozwoju

Publikacja: 24.04.2010 01:47

Kolejka do punktu wyborczego w RPA podczas wyborów w 2009 r.

Kolejka do punktu wyborczego w RPA podczas wyborów w 2009 r.

Foto: AP

Dwa tygodnie temu wybory w Sudanie, w maju w Etiopii, w sierpniu w Rwandzie: demokracja w Afryce ma się dobrze. Pod warunkiem że za „demokrację” uznamy okresowe rozpisywanie wyborów, których wynik jest od początku wiadomy, bo opozycja nie ma szans na sukces. Dodatkowo przyda się nam wiara, że tak zorganizowane wybory wyłaniają rząd kontrolowany przez głosujących, a przyszłe władze działają na rzecz obywateli. Nie wolno nam choćby na moment uznać, że taka wiara jest skrajnie naiwna, ponieważ zmusiłoby to nas do zadania pytań, na które nikt nie zna odpowiedzi i nikogo one nie interesują. Np. „Czym jest państwo w Afryce?”, „Co legitymizuje tamtejszą władzę?”, „Kto jest obywatelem?”, „Kim są ludzie żyjący w Sudanie, Etiopii, Rwandzie?”.

W Sudanie przed wyborami wycofały się prawie wszystkie partie opozycyjne, a prezydentem zostanie najpewniej polityk poszukiwany listem gończym wydanym przez Międzynarodowy Trybunał Karny za zbrodnie przeciw ludzkości. W Etiopii do wyborów zarejestrowała się bezprecedensowa liczba partii i głosujących. Niemal wszystkie ugrupowania są odpryskami rządzącej EPRDF, a osoby odmawiające zarejestrowania się są dyskryminowane przez lokalne władze przy rozdziale pomocy żywnościowej. Wybory wygra urzędujący premier. W Rwandzie, państwie de facto jednopartyjnym, oponenci rządu są prześladowani i wtrącani do więzień. Tutaj również zwycięzca może być tylko jeden – urzędujący prezydent i jego partia.

Z nielicznymi wyjątkami (RPA, Botswana) w większości krajów afrykańskich tak właśnie wygląda demokracja. Niekiedy, np. gdy urzędujący prezydent dochodzi do konstytucyjnie określonego końca kadencji i nie uda mu się w porę zmienić ustawy zasadniczej, opozycja ma pewną szansę przejąć władzę. Gdy umiera – jak np. w Gwinei w 2008 roku – armia może dokonać zamachu stanu. Czasem – jak w Kenii czy Zimbabwe – opozycja dopuszczana jest do żłobu i wtedy przejmuje zachowania rządzących albo jest manipulowana przez stronę silniejszą.

Jeśli tak wygląda demokracja w Afryce, to komu ona jest potrzebna? Despotom jako alibi dla legitymizacji rządów? Międzynarodowym organizacjom pomocowym dla usprawiedliwienia współpracy z autorytarnymi reżimami? ONZ dla poprawienia statystyk rozwoju demokracji? Afrykanom żyjącym w nędzy, pozbawionym głosu i perspektyw rozwoju? Tym ostatnim z pewnością najmniej, choć to rzekomo w ich imieniu działa cały ten misternie skonstruowany system.

[srodtytul]Oni nikogo nie interesują[/srodtytul]

Paul Collier, dyrektor Ośrodka Studiów nad Gospodarkami Afryki na uniwersytecie oksfordzkim, opublikował ostatnio książkę, która obala ostatnie tabu w myśleniu na temat sposobu traktowania chronicznie upadłych gospodarek i państw na świecie. Collier od 30 lat bada kraje, w których mieszka około miliarda ludzi („The Bottom Billion”

– „Miliard na dnie” – to tytuł jego pierwszego międzynarodowego bestsellera z 2008 roku) bez perspektyw rozwoju w dającej się przewidzieć przyszłości. Autor dokonuje potrzebnego od dawna przewartościowania w myśleniu o biedzie na ziemi, rezygnując z anachronicznego modelu Trzeciego Świata, w ramach którego znajdowały się do niedawna takie państwa jak Chiny czy Indie, i pisze o 58 krajach – w większości afrykańskich – które w ciągu ostatnich 40 lat znalazły się w rozwojowej matni. Dla Colliera jest to problem natury moralnej – bieda miliarda ludzi jest tragedią całej ludzkości – ale nie tylko. Chodzi również o dobrze rozumiany interes tej części ludzi, którzy mają szczęście żyć w dostatku. „Jeśli kraje »miliarda na dnie« w dalszym ciągu będą oddalały się od innych gospodarek światowych – mówił Collier w wykładzie dla fundacji TED – to zgotujemy naszym dzieciom koszmar”.

Druga właśnie wydana praca Colliera – „Wars, Guns and Votes. Democracy in Dangerous Places” (Wojny, karabiny i głosy wyborcze. Demokracja w niebezpiecznych miejscach), stanowi rozwinięcie tematów pierwszej i podaje konkretne propozycje wyjścia z impasu.

Collier wychodzi z obserwacji, że wbrew moralistyczno-humanitarnej retoryce polityków i mediów los najuboższych tego świata właściwie nikogo nie interesuje. Ma rację. Afryka jest zbyt oddalona od rzeczywistych problemów zachodniego świata. W porównaniu np. z Bliskim Wschodem jej konflikty nie mają żadnego przełożenia na losy ludzi żyjących w krajach bogatych. Jedynym zagrożeniem ze strony Afryki traktowanym poważnie przez Europę czy Amerykę jest nielegalna imigracja, którą zwalcza się dziś wyłącznie metodami policyjnymi i urzędniczymi – poprzez budowanie zasieków i murów w Ceucie, patrolowanie Morza Śródziemnego, odsyłanie nielegalnych imigrantów do ojczyzn. Europa zaakceptowała fakt, że na południe od niej będzie znajdował się jeden wielki obóz uchodźców, i gotowa jest płacić co roku miliardy dolarów – na pomoc, zasieki i podtrzymywanie fasadowych demokracji – aby tylko mieszkańcy tego obozu nie wdarli się na nasze terytorium. Taki mamy obecnie „plan dla Afryki”.

Pozostaje oczywiście potencjał „poruszania sumień”, który Afryka i inne nieszczęśliwe rejony świata posiadają w ilości nieskończonej. Jednak w istocie próg obserwacji bólu i cierpienia, który są w stanie przyjąć ludzie żyjący w dostatku, jest wyjątkowo niski. Wbrew potocznym opiniom telewizyjne obrazki głodujących dzieci albo morderców palących wsie pełne bezbronnych ludzi nie są wcale atrakcyjne dla zachodnich telewidzów. Jak pisał wybitny historyk współczesnej Afryki Gerard Prunier, „jednym z dosyć niewdzięcznych zadań dyplomatów jest usunięcie widocznych śladów cierpienia z programów CNN – zanim takie obrazki przeszkodzą telewidzom na Zachodzie w korzystaniu z codziennych przyjemności życiowych”. W celu ograniczenia naszych wyrzutów sumienia wykorzystywane są operacje humanitarne traktowane jako substytut polityki. Nie wiemy, jak zaprowadzić pokój w jakimś kraju i odsunąć od władzy tyrana (nie wiemy, czy nam wolno, czy powinniśmy), ale zawsze możemy zorganizować pomoc. Organizacje charytatywne zbierają pieniądze, wolontariusze rozprowadzają wśród ofiar paczki żywnościowe, białe pielęgniarki szczepią czarne niemowlęta, to wszystko oglądamy potem na ekranach telewizorów przy kolacji i – misja wykonana, można zwijać kamery.

[srodtytul]Pieniądze to za mało[/srodtytul]

Według Paula Colliera nie da się rozwiązać problemów państw „miliarda na dnie”, jeśli nie potraktuje się ich losu poważnie. Co to znaczy? Ostatni przypadek, gdy bogata część świata potraktowała poważnie biedną, miał miejsce 60 lat temu. To wtedy, pod koniec lat 40., Ameryka – powodowana względami natury humanitarnej i moralnej, ale również własnym interesem politycznym i gospodarczym – opracowała plan dla Europy. Dziś, gdy mowa o planie Marshalla, podkreślamy głównie ogromną pomoc finansową. To była ważna część planu USA dla Europy – mówi Collier

– ale nie najważniejsza. Równie istotne były trzy pozostałe elementy – odejście przez USA od protekcjonizmu: otwarcie rynku i wciągnięcie Europy do globalnej wymiany gospodarczej; odejście od izolacjonizmu w sferze bezpieczeństwa: rozmieszczenie na kolejne 40 lat 100 tysięcy amerykańskich żołnierzy w Europie; odejście od traktowania suwerenności państwowej jako wartości niepodzielnej i niepodlegającej dyskusji: po wojnie USA założyły ONZ, MFW i inne międzynarodowe organizacje, gdzie państwa oddawały sobie nawzajem część suwerenności za gwarancje bezpieczeństwa militarnego i gospodarczego, USA wspierały także powołanie Wspólnoty Europejskiej. Collier uważa, że cztery filary, na których oparty był powojenny plan Ameryki dla Europy, dziś powinny stanowić wzór przy próbach wyciągnięcia Afryki z nędzy. Pomoc, handel, bezpieczeństwo i jakość rządów – tylko w połączeniu działań na tych czterech frontach można szukać skutecznej metody polepszenia doli miliarda ludzi żyjących dziś bez perspektyw rozwoju.

[srodtytul]Wybory prowadzą do wojny[/srodtytul]

Najbardziej kontrowersyjnym składnikiem opisu Colliera jest jego stosunek do afrykańskiej demokracji i tu właśnie brytyjski autor łamie największe tabu. Collier uważa, że w większości krajów „miliarda na dnie” wybory są farsą, a wiara w „uzdrawiającą siłę demokracji” iluzją, która służy uspokojeniu naszych sumień. W większości krajów ubogich wybory nie służą pokojowi społecznemu – wręcz przeciwnie, wywołują napięcia prowadzące bezpośrednio do wojen domowych. Zwykle pokonany nie akceptuje wyników, a zwycięzca traktuje je jako licencję na zemstę na swoich przeciwnikach politycznych. Nie ma też żadnego związku między faktem rozpisania wyborów a jakością przyszłych rządów. Dla jakości demokracji to nie proces zdobywania władzy ma istotne znaczenie – pisze Collier – ale system kontroli władzy, który zostanie wprowadzony po wyborach. W zdecydowanej większości krajów „miliarda na dnie” władza służy politykom do dysponowania dobrami publicznymi w interesie własnym i swoich zwolenników (patronage system), a zatem demokracja, której niezbędnym warunkiem jest kontrola publiczna nad władzą, zostaje wyprana z podstawowego sensu.

Analiza Colliera pełna jest zaskakujących statystyk, np. zamach stanu kosztuje kraj 7 procent rocznego dochodu narodowego, pomoc rozwojowa działa jako przyspieszacz przemocy (więcej można ukraść, więc warto się bić) – gdy pomoc stanowi 4 procent dochodu narodowego, ryzyko zbrojnego obalenia rządu wzrasta o jedną trzecią. Około 40 procent budżetów militarnych krajów „miliarda na dnie” jest finansowanych pieniędzmi kradzionymi przez władzę z budżetów pomocowych, co nie oznacza, że wzrost wydatków na zbrojenia obniża prawdopodobieństwo zamachu. Jest wręcz przeciwnie – czym więcej rząd wydaje na broń, tym szybciej może upaść. Fasada demokratycznych wyborów zwiększa ryzyko przemocy w krajach najuboższych, ale – i to bardzo ciekawa obserwacja Colliera – również w krajach autorytarnych i średnio rozwiniętych. Collier określa próg, po przekroczeniu którego ludzie przestają się bać rewolucji w takich krajach, na 2700 dolarów dochodu per capita. Tak się składa, że Chińczycy niedawno właśnie przekroczyli ten próg, co – jeśli analiza Colliera jest słuszna – oznacza, że może tam nastąpić wybuch społeczny, chyba że komuniści rzeczywiście podziela się władzą z obywatelami.

Co należy robić? W czasach Iraku i Afganistanu rekomendacje profesora z Oksfordu wydają się mocno dyskusyjne, jednak – owszem – Collier jest zwolennikiem ograniczonych interwencji, i to zarówno militarnych, jak i gospodarczych. Jako usprawiedliwienie swojej tezy każe nam zapomnieć o fiasku inwazji na Irak i docenić sukces interwencji brytyjskiej w Sierra Leone w 2000 roku. I jeśli dziś krytykujemy nadgorliwość Zachodu w Afganistanie, to przypomnijmy sobie, czym skończyła się nasza bezczynność w Rwandzie w 1994 roku. Collier uważa, że interwencja powinna być długa (określa termin stacjonowania sił pokojowych na dekadę), a presji militarnej powinno towarzyszyć narzucenie lokalnym władzom standardów w sprawowaniu rządów. Władze powinny zaakceptować, że ich budżety będą podlegały zewnętrznej kontroli, a pomoc będzie uzależniona od rozdzielania przez nie dóbr publicznych (usług w dziedzinie edukacji, służby zdrowia, budowy infrastruktury państwa, sprawiedliwego wspierania biznesu itd.) w interesie obywateli. Ostatecznym elementem planu Colliera ma być udzielanie rządom spełniającym warunki rozwoju gwarancji bezpieczeństwa, np. wsparcie militarne w wypadku groźby zamachu stanu. Zresztą, na co autor zwraca uwagę, do niedawna Francja udzielała takich gwarancji wspieranym przez siebie liderom afrykańskim, co znacznie obniżało ryzyko zamachu stanu w tych krajach.

[srodtytul]Nie wierzcie w iluzje[/srodtytul]

Krytycy Paula Colliera wskazują, że jego propozycje to nic innego jak odgrzewanie neokonserwatywnego kotleta, którego resztki świat przeżuwa do dziś i jeszcze długo będzie mielił. Nawet krytycy pomocy rozwojowej, tacy jak Amerykanin William Easterely, podważają wartość badań statystycznych Colliera, krytycy z lewej strony oskarżają go wprost o neokolonializm. To są etykiety mające zdyskredytować adwersarza i zawierające politycznie poprawne założenia, których wielu ludzi na Zachodzie nie ma ochoty ani interesu podważać (np. pomoc rozwojowa – dobra, amerykańskie inwestycje – złe; wybory – dobre, zamach stanu – zły, umorzenie długu – dobre, eksploatacja ropy przez zachodnie międzynarodowe korporacje – zła, itd.). Zasługą Colliera jest poszerzenie sfery dyskusji i mówienie „otwartym tekstem” o rzeczach, których przemilczanie na Zachodzie jest nagminne i składa się również w głowach tych nielicznych dostatnio żyjących ludzi, których naprawdę interesuje los nędzarzy tego świata w wygodne i nic niemówiące zdanie w rodzaju: „To takie skomplikowane, zwłaszcza w Afryce”.

Collier próbuje wyjaśnić te komplikacje, a jeśli jego książka zawiera słabość, to jest nią chyba podświadoma wiara autora, że wbrew wszystkiemu demokracja w naszym zachodnim rozumieniu jest jedynym właściwym rozwiązaniem dla Afryki. Jego wezwanie do „świadomych obywateli” Zachodu o wsparcie w celu wprowadzenia rzeczywistej demokracji trąci naiwnością. Podobnie zresztą jak porównanie sytuacji Europy z końca lat 40. – grupy państw w stanie traumy, ale jednak o rozwiniętej tradycji narodowej, z funkcjonującymi na różnym poziomie społeczeństwami obywatelskimi, mężami stanu rozumiejącymi i akceptującymi wymagania nowych czasów – ze współczesną Afryką, zbiorem społeczności plemiennych, którym w 1885 roku na konferencji w Berlinie biały człowiek narzucił nie tylko granice państwowe, ale też obcy system rozumienia własnej tożsamości. Przez kolejne sto lat niewiele się w tej kwestii zmieniło.

Jednak Collier to na pewno nie apologeta kolonializmu, ale człowiek autentycznie przerażony fiaskiem polityki bogatego świata wobec Afryki prowadzonej przez ostatnie 50 lat. Mówienie o demokracji wobec społeczeństw, którym brak podstawowej integracji na poziomie narodu, w których nie istnieje klasa polityczna rozumiejąca pojęcie interesu narodowego i które nie umieją zapewnić sobie podstaw rozwoju gospodarczego – jest niebezpieczną iluzją. Zasługą Paula Colliera jest ostrzeżenie nas przed skutkami wiary w taką iluzję.

[ramka][b]Dariusz Rosiak na południu Afryki [/b]

W najbliższych numerach PlusaMinusa zamieścimy relacje z kolejnej podróży Dariusza Rosiaka na południe Afryki – m.in. do RPA, gdzie będzie obserwował przygotowania kraju do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Partnerem wyprawy jest PKN Orlen SA. [/ramka]

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne