Co mi się przydarzyło? Otóż kończyliśmy z moją żoną krótką podróż po Sycylii. Wyruszaliśmy właśnie rano samochodem z Katanii do Palermo, by dotrzeć na lotnisko. Niedziela rano, pusta senna uliczka, nagle otworzyły się drzwi, ujrzałem w naszym aucie łeb nieogolonego katańczyka, który nie chciał wcale nas czule pożegnać, tylko wyrwał torebkę z wszystkimi dokumentami mojej żony. Nasze krzyki i wezwanie policji skończyły się tym, że ulica opustoszała całkowicie. Policjanci byli bardzo mili, ale było jasne, że nam nie pomogą. A samolot do kraju i naszych dzieci miał wystartować za pięć godzin z Palermo.
Miła pani z biura Lufthansy w Warszawie poinformowała mnie, ze bez dokumentu ani nikt nie wyda nam biletów, ani nie wpuści na pokład żadnego samolotu tych jakże solidnych niemieckich linii. Jeszcze bardziej uprzejma pani konsul z Rzymu, do której zadzwoniłem, radziła: musicie jakoś dotrzeć do Rzymu, wyrobimy tymczasowy paszport i będziecie mogli kupić nowe bilety.
Moja żona na to: – Zobaczysz, że wejdziemy. Na lotnisku w Palermo żona podchodzi do okienka i tłumaczy, jaki mamy problem. Pani na to, że musimy mieć choćby papier z policji. Uroczy policjant podaje formularz i prosi, byśmy wypełnili w języku, który dobrze znamy. Piszemy po niemiecku, że nas okradli. Policjant spojrzał z uznaniem na papier, nie próbował nawet czytać, gdyż znał dobrze tylko jeden język i był to akurat włoski, przybił cztery pieczęcie i oddał. Wracamy do stanowiska odprawy. Tam Włoszka na szczęście patrzy z uznaniem na papier, niemieckiego też nie zna, idzie do szefa. Ten jednak uznaje, że to nie wystarczy. Musi być coś z polskiego konsulatu. Tłumaczę, że najbliższy jest 600 km dalej, w Rzymie. No to niech wyślą choćby e-mail. Co w nim ma być? No, że ta pani może wyjechać z Włoch. Dzwonię raz jeszcze do pani konsul. Pani konsul mówi, że chętnie pomoże, ale przecież nawet nie wie, z kim rozmawia. „Jak ja mam wystawić zaświadczenie w imieniu państwa polskiego, że pańska żona to pańska żona, kiedy ja nawet państwa na oczy nie widzę?”. Nalegam, proszę. Niech pani napisze im cokolwiek.
Pani konsul ulega. Wysyła ogólnego e-maila, że pani taka i taka istnieje. E-mail dochodzi na lotnisko. Ktoś drukuje, niesie z dumą, macha. Pani z odprawy mówi: – E-mail okay? Nie zagląda nawet, drukuje bilet. Uff. Na jakiej podstawie? Takiej, że ma przed nosem jakiś e-mail, do tego papier z policji, na którym jest coś napisane po niemiecku, a moja żona mówi, że nazywa się Bogna Janke, zaś w komputerze jest dla niej rezerwacja. Pani wydaje nam bilet, bierze walizki, wydaje nalepkę świadczącą o tym, że bagaże są nasze. Pędzimy do samolotu. A tam przecież jeszcze jednak kontrola. Więc my w krzyk: – Nie słyszała pani, to ta słynna sprawa, moja żona okradziona, szef Luthansy na lotnisku, policja, ambasada, mamy tu potwierdzenia! – macham kartkami papieru, pani patrzy przerażona i… puszcza nas do samolotu.
Lecimy. Czeka nas przesiadka Mediolanie, tam ten numer już nie przejdzie. Musimy całą akcję powtórzyć jeszcze raz. Ale co tam. Nie jestem Rokita, żeby Lufthansy nie pokonać. Przyjmujemy inną strategię. Jest opóźnienie, tak się składa, że przed wejściem do samolotu zamieszanie, bo jest jeszcze kilka innych osób, którym nie wydrukowano biletu. Staję jednak w kolejce z innymi. Pani z Lufthansy, na szczęście znowu Włoszka, zdenerwowana, bardzo się spieszy. Rzucam na stolik kwitek bagażowy, który dali nam w Palermo, udaję, że w ręce trzymam dokument i proszę, by wydrukowała mi bilet. No ale trzeba jeszcze przejść kontrolę. Jak? Tylko siłą woli. Bo tam też przecież żądają dokumentu. Podchodzimy w największym tłoku. Podaję pani bilety, na twarzy uśmiech, udaję, że w drugiej ręce trzymam dokumenty, żona idzie szybko do przodu, bo przecież tłok, pani spokojnie oddaje mi bilet, spogląda na kogoś innego, pędzimy dalej, przecież nie można tamować ruchu.
To niemożliwe, wzdychamy oboje. Zagrożenie terroryzmem, surowe przepisy, słynna niemiecka firma, a my przez cztery kontrole weszliśmy bez dokumentów. Panie Janie, Niemców trzeeebaaaa spoossobeeem.