Jak minęła podróż, no dobrze, że w końcu się udało, prawda? Ale żeby takie mgły w styczniu, no, no, to rzadkie jednak. Kawa bez mleka? Dla mnie z mlekiem, skoro już pan nalega. Nie pali pan, o dobrze, ja 20 lat temu rzuciłem. A w katedrze pan był, Katarzynę Jagiellonkę widział? Taaak... Ta cisza była normalna, wiedziałem, że czekają mnie trzy dni rozmów, w końcu się dotrzemy, nie mogę go płoszyć. W końcu będziemy rozmawiać o czasach, kiedy był panem życia i śmierci. Zwłaszcza śmierci. Wciąż trudno zliczyć, ale co najmniej w kilkunastu przypadkach wybrał tę opcję.
Morderca. Morderca? No nie, czy tak wygląda morderca?! Oczywisty absurd. Tak, czytałem Hannah Arendt, wiem, że zło jest zwyczajne, wiem też, że nie ma nic banalniejszego w świecie niż przywoływanie tezy o banalności zła. Spotkałem w życiu kilku zbrodniarzy, i to takich autentycznych, mucha nie siada, trup ściele się gęsto. Ot, pułkownik UB, który kazał strzelać do stoczniowców w Szczecinie, 16 zabitych nie robiło na nim żadnego wrażenia. Żartował rubasznie, opowiadał o swoich dwóch domach, o pszczołach, które – jak w piosence Kelusa – trzymał na wsi. Narzekał na solidaruchów, przez których nie został generałem SB, a należało mu się jak pszczole cukier.
Albo pan prokurator do specjalnych poruczeń, pilnujący jeszcze na początku lat 70., by jednego z braci Kowalczyków skazano na szubienicę. Przyjmuje mnie niechętnie w luksusowej kancelarii adwokackiej w centrum Warszawy, gwiazda palestry, obrońca ludzi lewicy i biznesu, nie pamięta, jak politycznych do więzień posyłał. Bawi się w czasie rozmowy złotym roleksem, to oczywiste, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Bo niby z jakiego powodu?
Tamtego poranka w Uppsali roleksa nie widziałem. Było skromnie. Luty 1999 r., równo 20 lat temu. Pisanie o Stefanie Michniku było wtedy ryzykowne. Zawsze było i jest, bo brat. Piszesz o Stefanie, bo chcesz dopieprzyć Adamowi. Piszesz o Stefanie, bo masz problem z Żydami. Piszesz o Stefanie, bo jesteś zanurzony w przeszłości, zamiast patrzeć na świat dzisiaj.
Pan Stefan pasuje do swego wizerunku. Życzliwy, nieśmiały, zakłopotany, że pan redaktor fatygował się taki szmat drogi do niego. Dlaczego? Ach, dlaczego, gdyby on to wiedział. Prometejski rys komunizmu? Daj pan spokój, ha, ha, ha, to Adaś tak mówi. Ukąszenie heglowskie? Gdzie tam. On po prostu, wstyd się przyznać, niezbyt mądry był, bez zainteresowań. Nie to co Adam. Ojciec nad nim ręce załamywał, bo w domu bez celu siedział. Szkoły elektrycznej nie skończył, bez matury nigdzie go nie wezmą. No nie, do szkoły Duracza wzięli. Został wojskowym prawnikiem, sędzią. Skazywał jak wszyscy. Przestaje się uśmiechać. Nie byłem zbrodniarzem, raczej naiwnym idiotą, podkreśla.