Ambicja nie pozwalała mi być średnim. Klasycznym przykładem jest moja konna jazda. Po prostu wsiadłem w Gostkowie – majątku kuzynostwa – na jakąś chabetę i pojechałem. Szukano mnie cały dzień. Pod wieczór wróciłem już jako doświadczony jeździec.

Przechodziłem z kolegami Nowym Światem, zobaczyliśmy napis: Strzelnica. Weszliśmy. Od pierwszego naciśnięcia spustu trafiałem w dziesiątkę. I tak wystrzelałem srebrną odznakę strzelecką. Przydałbym się w powstaniu jako snajper, tyle że nie było z czego (przynajmniej ja nie miałem z czego) strzelać.

W tenisa pobierałem nauki u najlepszych trenerów (braci Korneluków) i nic specjalnego. Nie miałem smykałki. Tylko 40 lat później w Jabłonnie Daniel mnie wyzwał: „no odbij!, no odbij! ” i zaserwował. Nawet nie zobaczył piłki. Drugi raz – to samo. „E, chodźmy się czegoś napić” – zaproponował zdumiony.

Do wody wskoczyłem i popłynąłem. Co mi wychodziło od razu – piłka, hokej – lubiłem. Nad czym musiałem się męczyć – tenis, biegi – odpadało. W zawodzie też. Albo od razu wiedziałem, jak coś zagrać, albo nie pomógł ani Schiller, ani Axer. Musiałem coś lubić, musiałem być siebie pewny. Zgodnie z moją tytułową filozofią szybko się okazało, że tragedia i romantyczna egzaltacja to nie ja. Komedia, uwodzenie i inne żarty – proszę bardzo. Przecież teatr to zabawa.

Jeszcze zanim zacząłem „się bawić”, miałem epizod bokserski. Trenował mnie wielokrotny mistrz Polski wagi półśredniej – Jan Arski, bardzo miły, łagodny facet. W szkole po lekcjach trochę się lubiliśmy popukać. Dowiedział się o tym świetny bokser amator, kolega z wyższej klasy. Przyszedł. „Podobno lubisz się bić – chodź, popukamy się”. „Ale przecież jesteś cięższy”. Usiłowałem się bronić. „Nie bój, nie zrobię ci krzywdy” – usłyszałem. No trudno. Byłem o tyle niewygodnym przeciwnikiem, że walczyłem z odwrotnej pozycji. Po trzech sekundach Gruby nadział się na mój dyszel. Tryskał krwią. Dostał amoku, zaczął po prostu mnie bić. Jak już mnie zlał, bo pierwszy raz zobaczył swoją krew, popłakałem się gdzieś w kącie i powiedziałem – boks nigdy! Boxing never!

O dziwo, powtórzyło się to na scenie. Rozłożyłem się na mordę w sztuce „Celestyna” Rojasa, reżyserowanej przez Schillera. Skrewiłem sromotnie i powiedziałem sobie – nigdy więcej romantycznych kochanków. Przeszedłem na cyników i do dziś się tego trzymam. Na dodatek z odwrotnej pozycji.