Co jest dokładnie napisane o tych 828 osobach w piśmie Abakumowa?
Sowiecki generał pisze, że zostaną „sprawdzeni" w ciągu pięciu dni.
I dodaje, że ci z nich, których NKWD uzna za „bandytów", także powinni zostać zlikwidowani. Moim zdaniem za bandytów uznano wszystkich. Proszę pamiętać, że dla Sowietów to byli niebezpieczni świadkowie. Byli bowiem najprawdopodobniej skoncentrowani razem z 592 osobami już przeznaczonymi na śmierć. Niewykluczone, że w pobliżu miejsca straceń. Wyobraźmy sobie teraz, że jednak ich wypuszczają. Wszystko prędzej czy później by się wydało.
I Związek Sowiecki miałby kłopot podobny do tego, jaki dwa lata wcześniej – w kwietniu 1943 r. – miał po odkryciu grobów katyńskich. Jeżeli nawet żadna z tych 828 osób nie należała do podziemia, to mogli zginąć jako świadkowie. NKWD po prostu wyciągnął wnioski z blamażu, jakim był Katyń i postanowił tym razem całą operację przeprowadzić perfekcyjnie.
Chwileczkę, Katyń blamażem NKWD?
Oczywiście. To była – mówiąc kolokwialne i nie uwłaczając pamięci ofiar – spartaczona robota.
Przecież naszych oficerów zamordowano.
Ale sam akt mordu to tylko początek zbrodni. Potem należy przecież jeszcze zatrzeć ślady. Z tym zaś już poszło fatalnie. We wszystkich służbach na świecie prowadzi się wnikliwe analizy własnych wpadek i wyciąga z nich wnioski, aby w kolejnych podobnych operacjach uniknąć już błędów. Właśnie tak było w przypadku Katynia i obławy augustowskiej. Na podstawie wnikliwej analizy błędów, jakie NKWD popełnił w Katyniu i dokumentu opublikowanego przez Pietrowa, można dziś wyciągnąć bardzo ważne wnioski w sprawie zbrodni z 1945 roku.
W przybliżeniu określić, gdzie i jak Polacy zostali zabici.
Jakie błędy NKWD popełnił w Katyniu?
Nastąpiła pełna dekonspiracja całej operacji. Przede wszystkim Niemcy odkryli ciała ofiar. A to oznacza, że zostały źle ukryte. Może zakopano je za płytko, może w zbyt oczywistym miejscu. Odkopanie zwłok pozwoliło bez większego problemu zidentyfikować ofiary. A także sposób ich zamordowania i dokładny czas. Odkryto przecież nie tylko mundury i dokumenty, ale także datowane gazety, dzienniki, listy.
Ostatnie daty wskazywały jasno, że zbrodni dokonano na wiosnę 1940 roku. To zaś nie pozostawiało wątpliwości, kto popełnił zbrodnię.
Dokładnie. Tereny wokół Smoleńska pod okupację niemiecką dostały się bowiem dopiero rok później. Na wiosnę 1940 roku Niemców tam jeszcze nie było. Kolejna sprawa: mimo konspiracyjnych warunków wykonania operacji katyńskiej, były jednak oczy i uszy, które wiele zarejestrowały. Prowadzący w 1943 roku śledztwo Niemcy bez trudu znaleźli świadków. Ktoś widział oficerów na bocznicy kolejowej, ktoś widział, jak bolszewicy wywozili ich na miejsce straceń, ktoś słyszał strzały i krzyki dochodzące z lasu. Świadkowie byli zresztą nie tylko w okolicach Katynia. Również w okupowanej przez Niemców Polsce. Mam na myśli rodziny zamordowanych oficerów. Kolejnym błędem Sowietów było bowiem zachowanie jawnego charakteru obozów w Ostaszkowie, Kozielsku i Starobielsku. Sowieci pozwolili, aby jeńcy utrzymywali kontakt ze światem zewnętrznym. Rodziny otrzymywały od nich listy i pisały własne. To, że ta korespondencja urwała się raptownie wiosną 1940 roku, już wtedy pozwalało sądzić, że stało się coś złego.
A same egzekucje?
One także zostały wykonane źle. W Katyniu zabijano na ogół nad dołami śmierci. Polski oficer stawał na krawędzi, strzelano mu w tył czaszki i spadał na ciała martwych kolegów. Ze złożonych w latach 90. zeznań jednego z funkcjonariuszy NKWD – Dmitrija Tokariewa – wiemy jednak, że jedna z ofiar wyrwała się oprawcom i uciekła. Oficer oczywiście daleko nie pobiegł, bo teren był ogrodzony. Sowieci go dopadli i rozstrzelali. Incydent ten spowodował jednak, że zawieszono ten sposób egzekucji jako zbyt ryzykowny. Kolejnych jeńców mordowano już w budynkach.
Do dołów śmierci zawożono tylko zwłoki.
Czyli oprawcy wybrani do tej operacji się nie sprawdzili.
Nie bardzo. NKWD miał spore problemy z doborem oprawców. Główny wykonawca, który kompletował zespół zabójców – osławiony Wasilij Błochin – przyjechał z grupą zaprawionych w egzekucjach współpracowników z Moskwy. Ale tych zawodowców było niewielu i musieli sobie dobrać ludzi spośród miejscowych NKWD-zistów. Była to więc w dużej mierze improwizacja.
Jak ci ostatni sobie poradzili?
W momencie wykonywania mordów – nie wiemy. Ale po zakończeniu operacji wielu miało poważne problemy. Zaburzenia psychiczne, alkoholizm, zdarzały się samobójstwa. Spora grupa tych ludzi nie wytrzymała psychicznie. Konsekwencje tych wszystkich błędów były dla Związku Sowieckiego bardzo poważne.
To znaczy?
Przede wszystkim Katyń był katastrofą wizerunkową. Stalin usiłował się wówczas przedstawiać jako obrońca pokoju i demokracji, który walczy z potwornym Hitlerem. A tu okazuje się nagle, że wymordował bestialsko tysiące obcokrajowców i do tego jeńców wojennych. Odkrycie mogił katyńskich w 1943 roku było dla Sowietów wielką wpadką. Nie ma wątpliwości, że została ona dogłębnie przeanalizowana. Świadczą o tym choćby próby naprawienia błędów i obarczenia winą Niemców. Słynna komisja Burdenki czy heca na procesie norymberskim.
Dlaczego uważa pan, że przeprowadzając obławę augustowską NKWD wyciągnął wnioski z Katynia?
Założenie było dość podobne. Zebrać dużą grupę polskich „wrogów ludu" i ich wymordować. Ale proszę zobaczyć, jaka różnica jeżeli chodzi o konspirację i środki ostrożności. Minęło ponad 65 lat, a my o zbrodni niemal nic. Nie wiemy, gdzie przetrzymywano ofiary, nie wiemy, jak i gdzie wykonano egzekucje, nie wiemy, kto naciskał na spust, a wreszcie, co Sowieci zrobili z ciałami. W porównaniu z katyńskim blamażem tym razem NKWD wykonał zadanie bardzo dobrze.
Twierdzi pan jednak, że jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zagadki.
W dokumencie Pietrowa jest bowiem szereg ważnych wskazówek. Abakumow pisze Berii, że mordowanie będzie miało miejsce w lesie, który otoczono szczelnym kordonem i dokładnie przeszukano przed wykonaniem egzekucji. Tym razem nie mogło być żadnych świadków, egzekucję zamierzano przeprowadzić na odludziu. Kolejna kluczowa informacja to ta, że główny zbrodniarz nadzorujący operację przyleciał samolotem do Olecka [mapa obok]. Można by więc założyć, że zbrodnię wykonano gdzieś w pobliżu. Proszę jednak spojrzeć na okolicę. Duża ilość wiosek, brak zwartych terenów leśnych, tylko małe laski i zagajniki. Dominują pola. W takim miejscu po prostu nie dało się tego zrobić. Trzeba by te pola otoczyć całą armią, żeby nikogo nie dopuszczać na miejsce straceń i zatrzymać ewentualnych zbiegów.
To gdzie to zrobiono?
Niedaleko jest tylko jedno miejsce, które się do tego nadawało. To położona dziś na granicy Polski i obwodu kaliningradzkiego Puszcza Romincka. Myślę, że zbrodnia miała miejsce na jej terenie. To modelowe, wręcz idealne miejsce do masowej egzekucji. Teren puszczy dziewiczej, całkowicie wyludniony. Już za czasów niemieckich nie było tam żywej duszy, bo puszcza była przeznaczona dla dostojników Trzeciej Rzeszy na polowania. A nawet jeżeli ktoś by się trafił, to w lipcu 1945 roku na pewno już znajdował się daleko na Zachodzie, dokąd kilka miesięcy wcześniej uciekł przed wkraczającą Armią Czerwoną. Prusy były wówczas jak pustynia. A jednocześnie w puszczy było kilka dróg wchodzących w las, które NKWD w trakcie egzekucji mógł łatwo obsadzić i kontrolować. Nikt nie przeszkadzał i nikt nie mógł uciec.
Co wiemy o mordercach?
Że była to wykwalifikowana i doświadczona ekipa, która przeprowadzała już podobne akcje. Tym razem nie było mowy o amatorach, tak jak w Katyniu. Ekipa ta była zresztą olbrzymia. W szyfrogramie Abakumowa mowa jest o batalionie specjalnym Smiersza, czyli o co najmniej kilkuset ludziach. Pod Olecko ze Związku Sowieckiego mogła więc przylecieć nawet grupa samolotów. Niewykluczone, że cała operacja trwała tylko jedną noc. Dla porównania, w całej operacji katyńskiej – w której zginęło przecież znacznie więcej ludzi niż w wyniku obławy augustowskiej – brało udział zaledwie 124 katów. Dlatego trwało to tak długo.
Czy typuje pan konkretne miejsca, gdzie mogły mieć miejsce egzekucje?
Zakładam, że pamiętając wpadkę z uciekającą ofiarą w Katyniu, Sowieci zrobili to w jakichś budynkach. Może bunkrach, ziemiankach, ewentualnie w okopach zrobionych wcześniej przez Wehrmacht. Po przeanalizowaniu całego południowego krańca Puszczy Rominckiej typuję dwa miejsca. Egzekucje mogły mieć miejsce koło Gołdapi, nad jeziorem Krasnoje, gdzie wcześniej znajdowała się osada. Ale bardziej prawdopodobna wydaje mi się położona nieco dalej na północny wschód miejscowość Rominten (po polsku Rominty, po rosyjsku Krasnolesje). Znajdował się tam położony na polanie myśliwski pałacyk Hermana Göringa. Doskonałe miejsce dla oprawców. Odcięte od świata, ale z dobrą drogą. W lipcu 1945 r. nie było tam nikogo.
Tam też należałoby szukać ciał?
Tak. Problem oczywiście w tym, że Rominty znajdują się teraz na terytorium rosyjskiego obwodu kaliningradzkiego. Nie można także wykluczyć jeszcze jednej opcji. Że Sowieci wykorzystali doświadczenie niemieckie i zwłoki po prostu spalili.
Wcześniej jako najbardziej prawdopodobne miejsce mordu wskazywano wieś Naumowicze niedaleko Grodna.
Dokument Pietrowa obala tę teorię. Po co mordercy mieliby lecieć z Sowietów do Olecka, żeby potem jechać z powrotem na Wschód do Grodna, aby wykonać zbrodnię? Gdyby to miało nastąpić tam, przylecieliby bezpośrednio na Białoruś. Lotnisk wojskowych było wówczas na tych terytoriach w bród. Wyobraźmy sobie teraz transport tych aresztowanych Polaków. Kolej, jak wskazywały doświadczenia katyńskie, odpadała. Oficerowie przewożeni w 1940 roku do Gniezdowa byli widziani przez kolejarzy czy robotników. Zakładam więc, że ofiary obławy augustowskiej transportowano ciężarówkami. W tamtych czasach jadące gdzieś nocą sowieckie ciężarówki nie wzbudzały niczyich podejrzeń. Nie było sensu wieźć ich aż pod Grodno, skoro w pobliżu znajdowało się takie „świetne" miejsce jak Puszcza Romincka. Wykonanie egzekucji na terenach poniemieckich było zaś o tyle wygodne, że w przypadku odnalezienia kiedyś grobów zawsze można było zrzucić winę na Niemców.
Dlaczego do tak olbrzymiej masakry doszło akurat na Suwalszczyźnie?
Ten obszar miał newralgiczne znaczenie. Pozostawienie na nim partyzantki byłoby szalenie ryzykowne. W pobliżu znajdują się bowiem kompleksy leśne, które zapewniają partyzantom znakomite warunki do działania. „Antysowiecka zaraza" mogłaby się stamtąd szybko rozprzestrzenić we wszystkie strony. Suwalszczyzna to przecież styk Litwy, Białorusi i Polski. Niewykluczone, że władze sowieckie w lipcu 1945 roku nie były jeszcze zdecydowane jak wytyczyć granicę. Może rozważały włączenie Suwalszczyzny do Litewskiej Republiki Sowieckiej? Jeżeli tak, polska partyzantka nie miała prawa tam istnieć.
Co powinniśmy zrobić, by wyjaśnić tajemnicę tej zbrodni? Kopać na swoim terytorium Rosjanie nie pozwolą.
Na początku powinniśmy dokonać wnikliwej analizy zdjęć lotniczych tego obszaru. W 1945 roku był on intensywnie fotografowany z powietrza przez Anglosasów i Niemców. Olbrzymie archiwum tych zdjęć jest w Stanach Zjednoczonych. Powinno się porównać stan puszczy przed i po lipcu 1945 roku. Być może zobaczylibyśmy jakieś wykopki, zmiany ukształtowania terenu, wypalone fragmenty lasu. Coś, co by wskazało na morderczą aktywność NKWD na tym terenie. Pomocna mogłaby się tu także okazać nowoczesna technologia satelitarna.
Na świadków nie ma co liczyć?
Raczej nie. Choć nie można wykluczyć, że jeżeli sprawę się nagłośni, to ktoś się jednak znajdzie. Może nie bezpośredni świadek zbrodni, to wydaje się niemożliwe. Ale może ktoś coś słyszał, widział jakąś podejrzaną rzecz. Nawet najmniejszy szczegół może nas doprowadzić do miejsca, gdzie to się stało. Może warto porozmawiać ze starszymi ludźmi, którzy do dziś żyją w pobliżu puszczy. Oczywiście wiedząc, że po wielu latach pamięć może ich zawieść.
A może jednak zwrócić się do Rosji?
Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Rosjanie wiedzą wszystko. W najdrobniejszych szczegółach. Kto, gdzie i jak zamordował Polaków. Komplet dokumentów w tej sprawie na pewno się zachował i leży sobie prawdopodobnie w archiwum FSB. A w nim rozkazy, sprawozdania z egzekucji, nazwiska katów, a nawet teczki osobowe ofiar. Ci ludzie – jak wynika z dokumentu Pietrowa – byli przed rozstrzelaniem przesłuchiwani, więc NKWD na pewno prowadził ich kartotekę.
Czyli tak jak z katyńską listą białoruską. Kolejna bolesna tajemnica historii Polski, która nie może zostać rozwiązana, bo nie chce tego Moskwa.
Tak. Teraz wszystko zależy od tego, która Rosja zwycięży. Czy ta kagebistowska, złowroga Rosja Władimira Putina. Czy też może ta nieco bardziej liberalna, próbująca otworzyć się na Zachód Rosja Dmitrija Miedwiediewa.
A czy ten podział to przypadkiem nie blef. Czy oni nie odgrywają wobec Zachodu komedii „dobry – zły policjant"?
Oczywiście nie można tego wykluczyć. Ale nawet jeżeli tak jest, to Miedwiediew sprawia wrażenie człowieka, który chciałby te historyczne sprawy jakoś zamknąć. Może więc w tych sprawach poczynić pewne gesty czy ustępstwa.
Wystarczyłby jeden telefon Putina czy Miedwiediewa do archiwum, aby tajemnica obławy augustowskiej została rozwiązana?
Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Wszelkie opowieści o zagubionych czy zniszczonych dokumentach należy wsadzić między bajki. Tak poważne akta są znakomicie uporządkowane. Gdzieś w Moskwie znajduje się zapewne oddzielne pomieszczenie, gdzie pełna dokumentacja obławy augustowskiej leży zaplombowana w workach.
Dlaczego Rosja stoi na straży mrocznych tajemnic Związku Sowieckiego?
Bo kieruje się fałszywie pojmowaną obroną dobrego imienia własnego narodu. Boi się, że jeżeli zdecyduje na całkowitą otwartość i przyzna, iż wszystkie sowieckie zbrodnie miały miejsce, to zostanie na niej takie błoto jak na Niemcach. Nawiasem mówiąc, Niemcy sobie z tym błotem nie najgorzej radzą. Ujawniając prawdę o sowieckich zbrodniach Rosja też zapewne zyskałaby uznanie w oczach świata.
Może Rosja boi się roszczeń finansowych rodzin ofiar?
Niewykluczone, że to także, tak jak w przypadku katyńskim, gra pewną rolę. Ale jednocześnie Rosja to nie jest kraj, który by się bał tupania nogą czy grożenia palcem. Jeżeli nawet Trybunał w Strasburgu zasądzi po milionie euro za każdą ofiarę, to Władimir Putin może tylko wzruszyć ramionami. Pokaże gest Kozakiewicza i – jak wskazuje praktyka międzynarodowej dyplomacji – zapewniam, że nic złego się Rosji z tego powodu nie stanie.
A może jakąś rolę odgrywa to, że Putin i wielu innych przedstawicieli rządzącego Rosją układu, to byli czekiści? Może rozkazy o zachowaniu tajności wydane 65 lat temu są dla nich wciąż aktualne?
Rzeczywiście może tu występować syndrom solidarności grupowej. Na całym świecie obowiązuje zasada, że policjanci na policjantów nie składają obciążających zeznań. Wojsko także samo pierze swoje brudy. Szczególnie dotyczy to służb specjalnych, które mają zasadę, że tajemnice zabiera się do grobu.
Jakie więc działania powinna podjąć Polska?
Naszym celem nie powinny być kolejne odtajniania czy ujawniania. Przekazywanie Polsce przed kamerami kolejnych pakietów dokumentów, zresztą niewykluczone, że „kompletowanych na nowo" przez Rosjan. Naszym postulatem powinna być pełna normalizacja stosunków archiwalnych na kontynencie.
Czyli?
Gdyby w Rosji obowiązywały takie same standardy dostępu do archiwów, jakie obowiązują w krajach Unii Europejskiej, to nie byłoby tych wszystkich problemów. Oni nic nie musieliby nam udostępniać i niczego nie musieliby dla nas odtajniać. Nasi historycy po prostu jeździliby tam i swobodnie korzystali z rosyjskich zbiorów. Oczywiście, każdy kraj utajnia pewne dokumenty newralgiczne dla swojego bezpieczeństwa. Ale nie możemy zaakceptować rosyjskiej zasady, że obowiązuje nas tajemnica w sprawie dawnych zbrodni.
Rodziny ofiar obławy augustowskiej zaapelowały niedawno do prezydenta Bronisława Komorowskiego, by pomógł w wyjaśnieniu morderstwa ich bliskich. Czy polscy przywódcy powinni podnosić tę sprawę podczas spotkań z Rosjanami?
Powiem więcej. Oni mają taki obowiązek. Publikacja dokumentu Pietrowa, znakomitego historyka rosyjskiego – co nie jest bez znaczenia w takiej sprawie – to dobry moment do poważnego zajęcia się zbrodnią. Przecież tu tak naprawdę nie chodzi o samą obławę augustowską i te 1420 ofiar.
A o co?
Przecież nie tylko Suwalszczyzna, ale wszystkie terytoria, które Sowieci zajęli pod koniec II wojny światowej, zostały poddane brutalnej, bezwzględnej sowietyzacji. Wszędzie tam dochodziło do masowych aresztowań i morderstw. Na terenie państw bałtyckich, na Ukrainie, w Polsce i innych ujarzmionych krajach. Obława augustowska jest więc tylko cząstką koszmaru, jakim było sowieckie „wyzwolenie" Europy Środkowo-Wschodniej. Najwyższa pora, abyśmy o tym koszmarze zaczęli głośno mówić.
Prof. Krzysztof Jasiewicz jest jednym z największych znawców dziejów najnowszych Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej. Oprócz badań prowadzonych w Polsce i polskich instytucjach na Zachodzie zapoznał się z większością archiwów posowieckich w europejskiej części byłego czerwonego imperium (Litwa, Łotwa, Estonia, Rosja, Białoruś, Ukraina, Mołdawia). Kieruje Samodzielną Pracownią Analiz Problemów Wschodnich w ISP PAN w Warszawie. Jest autorem m.in. książek „Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939–1941", „Lista strat ziemiaństwa polskiego 1939–1956", redaktorem tomów „Świat niepożegnany", „Europa nie prowincjonalna". W książce „Rzeczywistość sowiecka 1939 –1941 w świadectwach polskich Żydów" zajął się zjawiskiem kolaboracji części Żydów – obywateli II RP – z sowieckim okupantem.