Moje życie to piekło. Tak mówi o sobie wielu ludzi, którzy przyjechali do sanktuarium w Licheniu. Czują swą bezradność i wiedzą, że może im pomóc już tylko siła wyższa
Ludzie nie są źli, tylko nie mają czasu być dobrzy" – śpiewa Monika ze Zduńskiej Woli. Wymyślona przez nią melodia dziwnie się wznosi, głos Moniki drży i się załamuje. Ale nie to jest ważne. Każdy, kto wchodzi na scenę, chce przekazać swoją prawdę o życiu i tylko to się liczy. A więc życie jest trudne, przyjaciele cię opuszczają, często jesteś samotny.
O tym śpiewają niemal wszyscy, z zaangażowaniem tak dużym, jakby ciągle na nowo odkrywali mądrość nieznaną innym.
Jednak tak naprawdę na tłumie wrażenie wywiera coś innego niż słowa piosenek czy ich wykonanie. Swoją porcję oklasków dostanie każdy, ale prawdziwe uznanie zarezerwowane jest dla nielicznych.
– Jestem alkoholikiem, nie piję już 19 lat – przedstawia się Marek z Bydgoszczy i zostaje przyjęty wyjątkowo ciepło.
Te 19 lat abstynencji to przekaz, który niesie nadzieję. Wysoki mężczyzna o lekko napuchniętej twarzy stojący pod sceną, która właściwie jest ołtarzem polowym, patrzy znacząco na żonę i kiwa głową. A jednak można zwyciężyć nałóg, mówi jego rozjaśnione nagle spojrzenie.
Przez dwa dni Sanktuarium Matki Bożej Licheńskiej jest miejscem spotkań ludzi uzależnionych. Od alkoholu, narkotyków, hazardu, kompulsywnego jedzenia i seksu. Niektórzy osiągnęli już stan trzeźwości, abstynencji mniej lub bardziej kruchej, innych przygnała tu rozpacz.
Pod domy pielgrzyma zajeżdżają autokary z całej Polski, przykościelne parkingi zastawione są autami. Wśród starych audi, a nawet polonezów pojawiają się luksusowe modele mercedesów i terenówki. Uzależnienie nie wybiera, trafia też we właścicieli firm oraz menedżerów, którzy złotymi kartami kredytowymi formują ścieżki kokainy.
Na otaczających sanktuarium uliczkach pełno jest straganów z obwarzankami i chińską tandetą, punktów gastronomicznych oferujących fast food i dania z grilla.
Jednak za bramą otoczonego wysokim murem sanktuarium rozciąga się inny świat. „Pielgrzymie, wycisz się. Pamiętaj, jesteś w miejscu świętym" – apeluje tabliczka. Ale wydaje się, że ten apel nie jest nawet potrzebny, wszystko emanuje spokojem, który natychmiast się udziela. „Czuję się tu bezpiecznie" – słyszę często w Licheniu i rozumiem, że dla wszystkich przybyszy sanktuarium jest azylem, w którym chronią się przed ścigającymi ich demonami.
Pielgrzymi krążą po alejkach prowadzących do bazyliki i dwóch mniejszych kościołów, siedzą na kocach na gigantycznych wystrzyżonych trawnikach. Kiedy patrzy się na nich, kusi, by dociec, co jest powodem, że szukają ratunku.
Wąsaty mężczyzna w sweterku i tanich dżinsach – można założyć z niemal stuprocentową pewnością, że jego problemem jest alkohol. Takich jest tu najwięcej. Ale co przywiodło tutaj panią w średnim wieku trzymającą się trochę na uboczu i patrzącą z rezerwą na innych przez szkła eleganckich okularów? Albo dziewczynę wyglądającą na studentkę czy też młodego mężczyznę w koszuli w prążki?
Można snuć domysły, a i tak czeka niejedno zaskoczenie. Rodzajów uzależnień i cierpień, jakie niosą, jest więcej, niż można przypuszczać. Uświadamiam to sobie, gdy niepozornie wyglądająca kobieta, w fałdzistej długiej spódnicy i workowatym swetrze, zaczyna rozdawać ulotki i okazuje się, że zapraszają one na spotkanie wspólnoty krewnych osób uzależnionych od seksu.
Wieczorem tłum się rozpada. Każdy idzie w swoim kierunku, na swój mityng, zmagać się ze swoim cierpieniem, tak jakby szedł do swego kręgu piekła lub czyśćca.
Muszę wejść po 727 stopniach, na sam szczyt wieży bazyliki – mówi Jolanta. – Poczuję wtedy, że zaliczyłam kolejny rok.