Idę ulicą, mijam dwie młode kobiety: rozmawiają po ukraińsku. Po drodze wpadam do marketu – ekspedientka przy kasie, podając mi cenę, mówi z wyraźnym wschodnim akcentem. Na plakietce wypisano imię: „Oksana". Wreszcie docieram do mieszkania zaprzyjaźnionego małżeństwa. Gospodyni sama podaje do stołu, jej ukraińska pomoc domowa ma dzisiaj wolne. Umawiamy się na wieczorny koncert zespołu z Kijowa.
Do podobnych scen zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Informacje o tym, że dwa, a nawet trzy miliony obywateli Ukrainy mieszka w Polsce i zarabia tu na życie, przestały na nas robić wrażenie. Polacy, jeszcze niedawno ekscytujący się perspektywą 7 tysięcy uchodźców z Syrii, z dziwnym spokojem przyjęli do wiadomości ten istny zalew sąsiadów ze wschodu. Bo on nam w niczym nie przeszkadza. Nie słychać o narodowościowych ekscesach, nawet najbardziej jadowici z narodowców jakoś nie wzywają do oczyszczenia polskiej ziemi z obcego nalotu. Obcego? Przecież jesteśmy dziwnie do siebie podobni. Może to jest właśnie przyczyną postępującej cicho, lecz skutecznie, zmiany naszego wspólnotowego paradygmatu? Jesteśmy państwem jednonarodowym – wmawiano nam od 1945 r. z wyraźną ulgą. Dziś to stwierdzenie jest już nieaktualne.
Ale ta konstatacja zawiera coś więcej. Gdy spojrzymy wstecz, przekonamy się, że życie codzienne Polaków od wieków naznaczone jest obecnością różnoplemiennych sąsiadów. I że ta sytuacja jest dla nas normą. To właśnie homogeniczny, wyprany z „obcych" wpływów model polskości, narzucony nam w połowie XX wieku, okazał się dla nas historyczną anomalią. W tej perspektywie pięćdziesięcioletnia przerwa była wyjątkiem, czymś w rodzaju wypadku przy pracy. Długotrwały nurt, sztucznie hamowany politycznymi decyzjami, wrócił w swoje naturalne koryto.
Kto kogo bardziej „skolonizował"
Polacy i Ukraińcy to dwa duże narody środkowoeuropejskie, porównywalne ze sobą potencjałem. Z tego też powodu wzajemne relacje między nimi zawsze stanowiły klucz do zagadnienia modelu naszej państwowości. Modelu częściej postulowanego niż realnego – wszak Rzeczpospolita Trojga Narodów, proklamowana w 1658 r. traktatem Wyhowskiego, pozostała jedynie niespełnionym hasłem. Jednak hasło to posiada przedziwną moc, skoro przez wieki odwoływały się doń kolejne pokolenia – w osobach romantyków „szkoły ukraińskiej", powstańców styczniowych czy wreszcie takich polityków międzywojnia jak Tadeusz Hołówko czy Henryk Józewski. Uwodziło ono także Ukraińców. „Wo imia Otca i Syna/ To nasza mołytwa/ Jako Trojca, tak jedyna/ Polszcza, Ruś i Łytwa" – pisał XIX-wieczny poeta Płaton Kostecki. Mit wspólnoty polsko-ukraińskiej, wielokrotnie wyklinany i grzebany uroczyście jako wiodąca na manowce utopia, tak czy owak zawsze się odradzał – a zatem był nam potrzebny.
Polityka to w ogóle ciąg niezrealizowanych do końca projektów. Ale równolegle do tej zatłoczonej krzykliwymi hasłami autostrady biegnie ścieżka życia, które nie baczy na koniunktury, ogłaszane na giełdowej tablicy historii. A na tym praktycznym, życiowym poziomie my, Polacy i Ukraińcy, jesteśmy sobie bliżsi jeszcze bardziej.