Ukraińcy i Polacy. Dwa narody, jedna cywilizacja

Mit wspólnoty polsko-ukraińskiej, wielokrotnie wyklinany i grzebany uroczyście jako wiodąca na manowce utopia, zawsze się odradzał – a zatem był nam potrzebny. Po prostu jesteśmy do siebie zbyt podobni.

Publikacja: 15.03.2019 18:00

Otwarcie Muzeum Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu na Ukrainie (2004 r.)

Otwarcie Muzeum Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu na Ukrainie (2004 r.)

Foto: Fotonova

Idę ulicą, mijam dwie młode kobiety: rozmawiają po ukraińsku. Po drodze wpadam do marketu – ekspedientka przy kasie, podając mi cenę, mówi z wyraźnym wschodnim akcentem. Na plakietce wypisano imię: „Oksana". Wreszcie docieram do mieszkania zaprzyjaźnionego małżeństwa. Gospodyni sama podaje do stołu, jej ukraińska pomoc domowa ma dzisiaj wolne. Umawiamy się na wieczorny koncert zespołu z Kijowa.

Do podobnych scen zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Informacje o tym, że dwa, a nawet trzy miliony obywateli Ukrainy mieszka w Polsce i zarabia tu na życie, przestały na nas robić wrażenie. Polacy, jeszcze niedawno ekscytujący się perspektywą 7 tysięcy uchodźców z Syrii, z dziwnym spokojem przyjęli do wiadomości ten istny zalew sąsiadów ze wschodu. Bo on nam w niczym nie przeszkadza. Nie słychać o narodowościowych ekscesach, nawet najbardziej jadowici z narodowców jakoś nie wzywają do oczyszczenia polskiej ziemi z obcego nalotu. Obcego? Przecież jesteśmy dziwnie do siebie podobni. Może to jest właśnie przyczyną postępującej cicho, lecz skutecznie, zmiany naszego wspólnotowego paradygmatu? Jesteśmy państwem jednonarodowym – wmawiano nam od 1945 r. z wyraźną ulgą. Dziś to stwierdzenie jest już nieaktualne.

Ale ta konstatacja zawiera coś więcej. Gdy spojrzymy wstecz, przekonamy się, że życie codzienne Polaków od wieków naznaczone jest obecnością różnoplemiennych sąsiadów. I że ta sytuacja jest dla nas normą. To właśnie homogeniczny, wyprany z „obcych" wpływów model polskości, narzucony nam w połowie XX wieku, okazał się dla nas historyczną anomalią. W tej perspektywie pięćdziesięcioletnia przerwa była wyjątkiem, czymś w rodzaju wypadku przy pracy. Długotrwały nurt, sztucznie hamowany politycznymi decyzjami, wrócił w swoje naturalne koryto.

Kto kogo bardziej „skolonizował"

Polacy i Ukraińcy to dwa duże narody środkowoeuropejskie, porównywalne ze sobą potencjałem. Z tego też powodu wzajemne relacje między nimi zawsze stanowiły klucz do zagadnienia modelu naszej państwowości. Modelu częściej postulowanego niż realnego – wszak Rzeczpospolita Trojga Narodów, proklamowana w 1658 r. traktatem Wyhowskiego, pozostała jedynie niespełnionym hasłem. Jednak hasło to posiada przedziwną moc, skoro przez wieki odwoływały się doń kolejne pokolenia – w osobach romantyków „szkoły ukraińskiej", powstańców styczniowych czy wreszcie takich polityków międzywojnia jak Tadeusz Hołówko czy Henryk Józewski. Uwodziło ono także Ukraińców. „Wo imia Otca i Syna/ To nasza mołytwa/ Jako Trojca, tak jedyna/ Polszcza, Ruś i Łytwa" – pisał XIX-wieczny poeta Płaton Kostecki. Mit wspólnoty polsko-ukraińskiej, wielokrotnie wyklinany i grzebany uroczyście jako wiodąca na manowce utopia, tak czy owak zawsze się odradzał – a zatem był nam potrzebny.

Polityka to w ogóle ciąg niezrealizowanych do końca projektów. Ale równolegle do tej zatłoczonej krzykliwymi hasłami autostrady biegnie ścieżka życia, które nie baczy na koniunktury, ogłaszane na giełdowej tablicy historii. A na tym praktycznym, życiowym poziomie my, Polacy i Ukraińcy, jesteśmy sobie bliżsi jeszcze bardziej.

Piszę te słowa w Józefowie pod Warszawą, na prawym brzegu Wisły, wśród sosnowych borów. Spod drzwi domu mogę dojść do lasu Hrynianki. Nazwa, przyznajmy, jak na Mazowsze dość osobliwa. Jest ich w okolicy jeszcze więcej. A to przecież zaledwie 20 kilometrów od wieżowców stolicy! Skąd się wzięły? Prawdopodobnie są pamiątką po chłopskich osadnikach, przybyłych tu ze wschodu jakieś dwieście lat temu, a może nawet wcześniej, jeszcze przed rozbiorami. Cała południowo-wschodnia ćwiartka obecnej Polski, mniej więcej do linii Wisły, usiana jest podobnymi pamiątkami.

Wiele się u nas pisało o polskiej ekspansji na Wschodzie. Osoby interesujące się realiami powieści „Ogniem i mieczem" Henryka Sienkiewicza z pewnością słyszały o rozległych latyfundiach, zakładanych hen za Dnieprem przez „królewięta", polskich magnatów. Pomińmy szczegół, że owi źle zapamiętani przez historię krwiopijcy wcale nie byli etnicznymi Polakami, lecz szlachtą rusińską (czyli ukraińską), spolonizowaną tylko kulturowo. Ich aktywność i tak idzie na nasze konto. Tym bardziej że owi ruscy latyfundyści osadzali w swych dobrach polskich dzierżawców. Mamy więc sytuację, w której Polacy głośno, z fanfarami, zaznaczyli swoją obecność niemalże tam, gdzie dzisiaj dochodzą echa donieckiej wojny hybrydowej. Jednak w tym samym czasie miał miejsce ruch o zasięgu podobnie rozległym, tyle że w przeciwną stronę. Na Podkarpaciu rusińscy pasterze zawędrowali nawet dalej, w okolice Szczawnicy, a po słowackiej stronie gór łemkowska Osturnia właściwie przylega do peryferii Zakopanego. W sumie trudno powiedzieć, kto kogo bardziej „skolonizował". Jedyna różnica polega na tym, że Ukraińcy robili to bez hałasu.

Weźmy kolejną z sienkiewiczowskich legend. Kozacy, jako obrońcy prawosławia i ruskich obyczajów przed inwazją latynizmu i polskości, to tylko połowa prawdziwego obrazu. Owszem, może tak było w czasach Chmielnickiego, ale potem, pod koniec XVII wieku i później, kozacki stan w Rzeczypospolitej zmienił swoją strukturę, a wraz z nią – swoją estetykę, język, którym wyrażał tożsamość. Teraz już tonu nie nadawali plebejscy zbiegowie, którzy przed łupieską wyprawą zanurzali się w beczce z dziegciem, aby nawet zapachem nie przypominać noszących się z polska paniczyków. Porastająca w dostatek kozacka starszyzna stylem życia przypominać zaczęła polską szlachtę, wielu jej przedstawicieli w rzeczy samej uszlachcono, a szeregi kozactwa zasilił wówczas niejeden ze rdzennie polskich herbowych. Różnice pomiędzy kozacką a polską elitą zatarły się do ledwo dostrzegalnego poziomu.

Lustrzanym odbiciem polonizacji zaporoskiej kozaczyzny, uznawanej przecież za esencję ducha Ukrainy, była rutenizacja – warto przypomnieć to eleganckie, lecz wypadłe z użycia słowo – polskiego mieszczaństwa. Zacznijmy od wyjaśnienia, że XVII-wieczni Ukraińcy byli narodem o największej w Rzeczypospolitej stopie przyrostu naturalnego. Ówcześni podróżnicy dziwili się dużej liczbie dzieci, które chmarami biegały po majdanie każdej większej ukraińskiej osady. Może właśnie dlatego naród ów przetrzymał tyle wojen oraz innych nieszczęść? Ową demograficzną koniunkturę wykorzystywali kresowi magnaci, zakładający w swoich posiadłościach setki prywatnych miasteczek. Co więcej, eksportowa nadwyżka ukraińskiego mieszczaństwa osadzana była również na terenach rdzennie polskich, sąsiadujących z polsko-ukraińskim pograniczem. W miasteczkach takich jak Kock czy Węgrów, dzisiaj godzina–dwie drogi z Warszawy, istniały całe ruskie kwartały, a Rusini bywali tam nawet burmistrzami. Ich potomkowie bez reszty wsiąkli w polszczyznę i obecnie mało który z nich zdaje sobie sprawę z własnej genealogii.

Ale czy naprawdę bez reszty? Próbując policzyć, ilu spośród moich znajomych ma ukraińskie żony, liczę na palcach, zaczynając od małego palca, i natychmiast przypominam sobie greckokatolickiego księdza, który kiedyś ze śmiechem zwrócił mi uwagę: „Liczysz jak Ukrainiec". Bo Polacy, ci z dziada pradziada, podobno liczą od kciuka. Niejednokrotnie sprawdzałem wiarygodność tej klasyfikacji i... na ogół się potwierdzała. A bywało i tak, że mój polski interlokutor, przyparty do muru pytaniem, dlaczego „nie po polsku" szereguje palce dłoni, przypominał sobie o odległym ukraińskim przodku.

Zastanawiam się, po kim odziedziczyłem to liczenie od małego palca? Czy po dziadku Dubiniaku, czy też po prababce pochodzącej z rodziny unickich parochów Wasilewskich? Jakkolwiek by było i ja jestem częścią tej rozległej, choć niezauważonej przez historię, polsko-ukraińskiej wspólnoty genów.

Literackie ścieżki

Czy możemy sobie wyobrazić sylwetki bardziej polskie od bohaterów arcydzieł rodzimego romantyzmu? Mazepa, wierny paź króla i nieszczęśliwy kochanek z dramatu Juliusza Słowackiego, to postać klasyczna i kanoniczna. Niegdyś musiał ją znać każdy gimnazjalista, dziś przynajmniej nie wypada, aby nie słyszał o nim ktoś, kto wybiera się na polonistykę. Tytułowy bohater „Mazepy" jest postacią historyczną. Iwan Mazepa, zanim zdobył międzynarodową sławę jako hetman Ukrainy, rzeczywiście pełnił honory na dworze Jana Kazimierza. Takich jak on było więcej. Pamiętajmy, że długoletnie wojny z Kozakami przerywane były okresami zawieszenia broni i ugody, a wtedy, w charakterze reprezentantów Kozaczyzny wobec króla, podążali do Warszawy hetmani nakaźni i znaczniejsi pułkownicy. Byli bogaci i z reguły bardzo przystojni, a panie z fraucymeru królowej za nimi przepadały. Klimat tamtej epoki odzwierciedlają awanturnicze podboje miłosne bohatera dramatu.

Historyczny Mazepa, zanim u boku Karola XII przegrał pod Połtawą z carem Piotrem (1709) i zanim wyklęła go za to rosyjska Cerkiew prawosławna, ozdobił zadnieprzańską Ukrainę całym szeregiem cerkwi, monasterów i pałaców, pobudowanych w stylu ukraińskiego baroku, bez przesady nazywanego też barokiem mazepińskim. To także dorobek kultury zachodniej – a więc w tym kontekście polskiej – w czasach gdy Rzeczpospolita już ziemiami za Dnieprem nie władała.

Kolejną arcypolską sylwetkę, Wernyhorę, stworzyli w swych dramatach Słowacki i Stanisław Wyspiański, widnieje też ona na znanym obrazie Jana Matejki. Choć wielu sądzi, że jest tylko legendą, Mojsij Wernyhora, podobnie jak Iwan Mazepa, żył naprawdę. Widun (wieszcz) ukraiński mieszkał w połowie XVIII w. na wysepce rzeki Rosi pod Korsuniem, któremu dzisiaj przydano do nazwy przymiotnik „Szewczenkowski", na cześć innego wieszcza, klasyka ukraińskiego romantyzmu. Rzekome proroctwo Wernyhory, dotyczące przyszłych losów Ukrainy, Polski i reszty świata, dzięki literaturze stało się znane znacznie lepiej nad Wisłą niż nad Dnieprem. Masowo kolportowano je, pocztą pantoflową, w czasach niemieckiej okupacji oraz stalinowskiego terroru – dla pokrzepienia polskich serc.

W „Śnie srebrnym Salomei" Słowackiego starzec Wernyhora, widząc krwawy odwet szlachty nad hajdamakami, ukraińskimi powstańcami, zamierza rzucić klątwę na Polskę i Polaków, jednak w ostatniej chwili powstrzymuje się przed tym krokiem, uwiedziony wizją pojednania obu narodów, jakie ma się dokonać w nieokreślonej, dalekiej przyszłości.

Słowacki, wiadomo, wielki narodowy poeta, ale kto słyszał dziś o Tymku Padurze? Za to każdy potrafi zaśpiewać, a przynajmniej zagwizdać „Żal, żal za dziewczyną, za zieloną Ukrainą". Wiersz „Hej, sokoły", autorstwa piszącego po polsku ukraińskiego poety, znany jest powszechnie zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. U nas nie ma zakrapianego grilla, który by się owym hymnem nie kończył. Sam Padura, tworzący w połowie XIX w., był już świadom tej popularności. „Kto dziś pamięta Mickiewicza i jego »Pana Tadeusza«? A moje »Sokoły« znają wszyscy!" – chwalił się w liście do przyjaciela. Nawet jeśli nieco przesadził z Mickiewiczem, to trafił w dziesiątkę z „Sokołami".

Prawdziwy koniec II wojny światowej

Dzieci, wstawajmy od stoła" – woła Ksiądz na początku IV księgi „Dziadów". Nie ma w tym nic gorszącego, gdyż chodzi o księdza unitę, z zasady niepraktykującego celibatu. Mickiewiczowska scena toczy się co prawda w okolicach Wilna czy Nowogródka, ale równie dobrze mogłaby mieć miejsce na obszarach ukraińskojęzycznych dawnej Rzeczypospolitej. I tu, i tam uniccy proboszczowie mieszkali na plebaniach z rodzinami, często w otoczeniu całkiem sporej gromadki dzieci. I prawie wszyscy mówili w domu językiem Księdza z „Dziadów". To znaczy po polsku.

Kogoś patrzącego na fenomen greckokatolickiego środowiska księżowskiego z perspektywy Polski międzywojennej, w której uniccy parochowie (proboszczowie) stanowili kadrę narodowo uświadomionych i często wrogich wobec państwa polskiego Ukraińców, taka informacja może dziwić. Jednak sto lat wcześniej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej: unicki kler ruski, służąc swoim wiernym w ich rodzimej mowie, w relacjach prywatnych był już społecznością spolonizowaną. To dlatego Pustelnik-Gustaw mógł rozmawiać z księdzem jak swój ze swoim. Dopiero z czasem, pod wpływem budzącego się ukraińskiego ruchu narodowego, unickie duchowieństwo Galicji programowo zerwało kontakty z kulturą i językiem polskim.

Póki tak się nie stało, uniccy księża pełnili rolę transformatora, przenoszącego na polski grunt opowieści podobne do tych o Wernyhorze i Mazepie. Bo „szkoła ukraińska" to byli nie tylko najwięksi poeci, ale także liczny szereg pomniejszych. Wśród nich wspomniany już Płaton Kostecki, syn unickiego parocha.

Uniccy duchowni i ich dzieci byli nadto silnie spowinowaceni z polską szlachtą, z reguły tą pomniejszą. Związków tych nie sposób było wymazać z genealogii nawet po tym, gdy oba narody, rywalizując o wspólną ziemię, odwróciły się do siebie plecami. To dlatego wśród działaczy antypolskiego OUN było tak wiele osób o polskich nazwiskach, wymawianych jedynie z ukraińska. Zamach na Hołówkę zorganizował Zenon Kossak, który później był adiutantem innego ounowca, Mychajło Kołodzyńskiego, pochodzącego z polskiej rodziny Kołodyńskich. Z drugiej strony takie arcypolskie nazwiska świadczą o odległych ruskich protoplastach rodziny. Herbowym nazwiskiem Kołodyński posługiwał się przecież Iwan Mazepa. Na przestrzeni wieków te same rody mogły więc „przepływać" od ukraińskości ku polskości i z powrotem – zarazem mieszcząc się w obrębie tej samej cywilizacji Rzeczypospolitej.

Ten paradoks wspólnoty, która jednocześnie przyciąga i odpycha, w jakiś sposób dotyczył też drugiej, polskiej strony. Miary symbolu nabiera tu fakt, że pułkownik Antoni Szacki, dowódca Brygady Świętokrzyskiej NSZ, przybrał konspiracyjny pseudonim Bohun, upamiętniając w ten sposób, chyba wbrew własnym intencjom, walczącego z Polakami sienkiewiczowskiego pułkownika.

„W Bobrowicach to wszyscy prawie Ukraińcy są. I tak my szli i tak sie osiedlali" – tym przykładem niejaki Peresada tłumaczy bohaterowi „Siekierezady" początki polskiego osadnictwa na ziemiach zachodnich. Literackie Bobrowice Edwarda Stachury istnieją naprawdę, tyle że pod inną nazwą. Takich miejsc dużo jest nad Odrą. Wspomniani Ukraińcy to nie jest mniejszość ukraińska, lecz ludzie, którzy przyjechali tu jako Polacy, „repatrianci" gdzieś spod Tarnopola. Pod względem kultury etnicznej stanowili oni jakby warstwę narodowo pośrednią: przylgnąwszy do polskości, nie wyzbyli się cech dawnej wspólnoty. Dlatego sąsiedzi nazywali ich Ukraińcami.

Z takich to Polaków pochodzi duża część naszych obywateli. Dziś patrzą oni na Ukraińców przybyłych do Polski za chlebem. Czy mentalne podobieństwo jednych i drugich przyczyni się do budowy nowej jakości polsko-ukraińskiego sąsiedztwa? Miejmy nadzieję, że tak.

Jedno przynajmniej wydaje się oczywiste: wracając w stare, naturalne koleiny Rzeczypospolitej wielu narodów, Polska wraca do normalności. Pod tym względem II wojna światowa kończy się dla nas dopiero teraz.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Co można wyczytać z priorytetów prezydencji przygotowanych przez polski rząd? Niewiele
Plus Minus
Po co organizowane są plebiscyty na słowo roku? I jakie słowa wygrywały w innych krajach
Plus Minus
Gianfranco Rosi. Artysta, który wciąż ma nadzieję
Plus Minus
„Rozmowy o ludziach i pisaniu”. Dojmujące milczenie telefonu w domu
https://track.adform.net/adfserve/?bn=78448410;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Trojka” Izabeli Morskiej. Tożsamość i groza w cieniu Rosji