Unia Eurazjatycka nie będzie ani nowym ZSRR, ani tępawym narzędziem dominacji Rosji, jakim miała się stać WNP. Krytycy głoszący takie tezy się mylą. Kreml porzucił błędy przeszłości jako kontrproduktywne. To system naczyń połączonych, w którym Moskwa gra pierwsze skrzypce, ale na konsolidacji zyskują wszyscy w zamian za zrzeczenie się części suwerenności. Wprawdzie Białoruś, a w przyszłości Tadżykistan i Kirgistan, które także myślą o wejściu do wschodniej UE, nie są dla Rosji partnerami, ale już syty w węglowodory Kazachstan jak najbardziej, bez superaty nie wejdzie do takiego układu. Dlatego właśnie wschodnia UE, w przeciwieństwie do wcześniejszych inicjatyw integracyjnych ma szansę.
2
Na Zachodzie sprawy są bardziej skomplikowane, sytuacja dojrzała jednak do zmian, a ich kierunek jest wyrazisty. Propozycje kanclerz Merkel, Komisji Europejskiej oraz Europejskiego Banku Centralnego idą w kierunku unii fiskalnej strefy euro i nadzoru instytucji ponadnarodowych nad budżetami narodowymi. Oznacza to ograniczenie suwerenności państw w imię wspólnego dobra. Propozycje nieoficjalne mówią nawet o wykluczaniu z eurozony awanturników fiskalnych i zacieśnianiu jądra UE wokół krajów o odpowiedzialnej polityce budżetowej oraz zdrowym wzroście.
Filarem stabilności eurostrefy oraz realnym recenzentem narodowej polityki gospodarczej, a docelowo strażnikiem jednej polityki gospodarczej całości będą Niemcy. Kraj o rosnącej produkcji, jędrnych finansach publicznych i eksporcie. Czy to już dominacja? Na pewno nie taka, jaką miał na myśli prezes Kaczyński, mówiąc o kondominium. Raczej scalanie słabszych wokół silnego centrum ku obopólnej korzyści.
3
Polska nie jest europejskim planktonem skazanym na pożarcie, ale nie jest też rekinem. Możemy jedynie udawać grubą rybę, jeśli będziemy płynęli w tym samym kierunku co najpotężniejsze żarłacze. Nigdy w przeciwnym. Krystalizacja Europy wokół dwóch jąder już się rozpoczęła. Brakuje nam środków, by ją powstrzymać na Wschodzie, silniejsze argumenty ma tam Moskwa. Na kierunku zachodnim zaś pozostajemy poza strefą euro i nie mamy wiele do powiedzenia ani w sprawie jej reformy, ani kierunku zmian. Możemy co najwyżej lekko korygować swoją pozycję, jak pływak porwany przez nurt silniejszy od jego ramion.
Do Unii Eurazjatyckiej nie wstąpimy, nie mamy też potencjału Wielkiej Brytanii, by pozwolić sobie na stanie na uboczu przemian. Za dekadę możemy się znaleźć pomiędzy nową UE pod wodzą Niemiec i Unią Eurazjatycką z centrum w Moskwie. To zbyt niebezpieczna pozycja, by w niej trwać zbyt długo. W dalszej perspektywie korzystny jest dla nas tylko jeden wybór, choć może nas niemało kosztować w krótkim okresie – wstąpienie do Europy „niemieckiej" z rządem gospodarczym, wspólną polityką fiskalną, może nawet jedną armią. Czas przełomu w Unii sprzyja wynegocjowaniu jak najkorzystniejszych warunków akcesji.
Inaczej nigdy nie zagościmy w klubie decydentów. Pozostaniemy klientami, pyszniącymi się co najwyżej swoją suwerennością, która zresztą i tak będzie mocno ograniczona.