Sitcomowa familiada

Geje, rozwodnicy, seksoholicy i panie po czterdziestce mieszkające z dwa razy młodszymi kochankami – oto obraz rodziny w najnowszych amerykańskich sitcomach

Publikacja: 12.05.2012 01:01

„Alf”:?przybysz wyzwala lawinę gagów, ale też pozwala nam na nowo zdefiniować swoje wartości

„Alf”:?przybysz wyzwala lawinę gagów, ale też pozwala nam na nowo zdefiniować swoje wartości

Foto: BE&W

Rodzina to serce amerykańskiego sitcomu. Rodzina to jedyne doświadczenie, które łączy właściwie wszystkich widzów. Odwołuje się do symboli i wizerunków lubianych przez reklamodawców. A możliwości fabularne są nieskończone" – pisała Judy Kutulas w obszernym tomie prac naukowych o telewizyjnych komediach w USA („Sitcom Reader: America Viewed And Skewed", 2005).

Nic dodać, nic ująć – nawet wśród seriali telewizyjnych w ogóle, które i tak mają wielką moc, jeśli idzie o przekształcanie zbiorowej wyobraźni, sitcomy są klasą dla siebie i prawdziwą potęgą. Ich bohaterowie, fragmenty dialogów, gagi trafiają z równą siłą do widzów na różnych szerokościach geograficznych. Sitcomy mają też wielką moc podbijania obcych rynków w jeszcze jeden sposób: łatwo je klonować i adaptować do lokalnych warunków. Nie wymagają gigantycznych nakładów na produkcję, raz napisane i wymyślone mogą być sprzedawane dowolną ilość razy. Nieważne czy format jest amerykański (jak „Niania"), brytyjski (jak „Biuro") czy kanadyjski (jak „Kasia i Tomek"). Jeśli jest udany, natychmiast w wersji przysposobionej „dla tubylców" rozpoczyna triumfalny pochód przez telewizje innych krajów.

Według najskromniejszych szacunków dorobek amerykańskiej telewizji w ostatnim półwieczu to ponad tysiąc sitcomów. Ich bohaterowie cieszą się nieraz sławą zarezerwowaną niegdyś dla największych gwiazd rocka. Skoro zaś głównym tematem amerykańskiej situation comedy jest rodzina, oznacza to, że – chcąc nie chcąc – cały świat żyje losami amerykańskich żon, mężów i ich pociech, a kulturowe wzorce zza Atlantyku wdrukowywane są w mózgi innych nacji. Także Polaków. Problem w tym, że owe wzorce coraz częściej niewiele mają wspólnego z tym, co zwykle mamy na myśli, mówiąc „rodzina".

Dawno temu, gdy było normalnie

Polscy widzowie rozpoczęli przygodę z sitcomami ze sporym opóźnieniem. Wyjątkiem był pokazywany jeszcze w PRL serial animowany „Między nami jaskiniowcami" (Flintstones, 1960 – 1966), będący tak naprawdę kreskówkową wersją formatu „Honeymooners", po latach wyprodukowanego w wersji polskiej przez Polsat jako „Miodowe lata".

Prawdziwe, oryginalne sitcomy dotarły jednak na ekrany naszych telewizorów dopiero na przełomie lat 80. i 90. Sporą popularność zdobyły wówczas takie seriale jak „Alf" (1986  – 1990),  „Bill Cosby Show" (1984 – 1992), „Pełna chata" (Full House, 1987 – 1995) czy „Cudowne lata" (The Wonder Years,  1988 – 1993 – zaliczany w USA do sitcomów, choć brak w nim charakterystycznego dla formatu śmiechu z offu). Była to znakomita wizytówka nieznanego nam wcześniej rodzaju telewizyjnej rozrywki – wszystkie wspomniane serie do dziś wymieniane są w gronie najlepszych produkcji tamtych czasów.

Najpopularniejsze sitcomy lat 80. i początku lat 90. były jeszcze opowieściami w pełni familijnymi – to znaczy zarówno opowiadającymi o perypetiach normalnych rodzin, jak i przeznaczonymi do oglądania w gronie rodzinnym. Oczywiście, żeby nie zanudzić i nie zasłodzić widza na śmierć, owe szczęśliwe stadła często zderzano z ekscentrycznymi, anarchizującymi bohaterami – kosmatym kosmitą Alfem czy pozbawionym manier krewnym z ubogiej rodziny (postać grana przez Willa Smitha w serialu „Bajer w Bel Air"). Rola takiej postaci w budowaniu dynamiki relacji między bohaterami była jasna. W zderzeniu z jej naiwnością, bezczelnością i bezpośredniością musieli przyglądać się na nowo rzeczom, które dotąd uważali za oczywiste – i na nowo uzasadnić, a czasem zmienić, swój punkt widzenia.

Czyniło to z sitcomu idealne narzędzie edukacyjne – zresztą twórcy wielu z nich wcale nie kryli takich ambicji. Bill Cosby, pokazując w „Cosby Show" czarnoskórą rodzinę należącą do klasy średniej, próbował dać czarnej społeczności wzór do naśladowania. Grany przez niego doktor Huxtable nieustannie wyjaśniał swoim dzieciom, jak ważna w życiu jest edukacja, szacunek dla ciężkiej pracy i rodzina. Dziś trudno w to uwierzyć, ale był czas, że taka właśnie była recepta na wielki sukces w telewizji – „Cosby Show" był największym hitem telewizyjnym dekady, a Bill Cosby wzleciał dzięki niemu na szczyty sławy. W latach 90. równie wielką popularność osiągnął inny rodzinny sitcom – „Pan Złota Rączka" (Home Improvement, 1991 – 1999) z Timem Allenem w roli głównej.

Lata 90. XX wieku przyniosły telewizji pełzającą rewolucję. Trudno mówić o jakiejś jednej przełomowej dacie, ale z całą pewnością można powiedzieć, że był to czas zmian programowych i technologicznych. Nastąpił rozkwit telewizji satelitarnej i kablowej oraz szybki wzrost potęgi płatnych programów, które zaczęły inwestować pokaźne kwoty we własne produkcje. Nastał czas specjalizacji. Wielka publiczność telewizyjna zaczęła się rozpadać na targety poszczególnych konkurujących ze sobą kanałów. Coraz trudniej w tym świecie specjalizacji było o hit, który w dawnym stylu łączyłby rodziny i pokolenia. Jednocześnie przemiany kulturowe i obyczajowe odmieniły także amerykański serial komediowy.

Przyszedł czas na afirmację różnego rodzaju mniejszości. Sitcom „Roseanne" (1988 – 1997) promował hasło „grube jest piękne", a Roseanne Barr i John Goodman stali się idolami otłuszczonej Ameryki. Serial był pionierski także pod kilkoma innymi względami – zrywał z charakterystycznym dla sitcomów obrazem pana domu, bo tutaj to kobieta była szefem. A feministyczne widzenie świata demonstrowano też przy okazji poruszania wielu omijanych dotąd przez komedie tematach – od alkoholizmu i narkotyków po aborcję, przemoc w rodzinie czy prawa gejów.

Z tą ostatnia kwestią zresztą poszło wyjątkowo szybko. Ledwie Ameryka wyszła z szoku po tym, jak w 1997 roku Ellen DeGeneres wsławiła się jako pierwsza lesbijka dokonująca telewizyjnego coming outu (serial „Ellen"), a już na ekrany TV w 1998 r. wszedł sitcom „Will i Grace" (1998 – 2006), którego główny bohater męski był gejem.

„»Will i Grace« ukazywał w pozytywnym świetle homoseksualizm i homoseksualistów w podobny sposób, jak »Cosby Show« oswajał wizerunek Afroamerykanów w telewizji lat  80."  – zauważa Denis M. Provencher, badacz kultury popularnej i lingwista z Uniwersytetu Maryland. Było to jak najbardziej zgodne z taktyką zalecaną środowiskom homoseksualnym przez aktywistów LGBT – by do walki o prawa gejów wykorzystywać podobne metody jak te, którymi o emancypację walczyła po II wojnie światowej czarna mniejszość.

I był wreszcie rysunkowy „South Park" (1997 do dziś), który przewrócił do góry nogami konwencjonalne myślenie o telewizyjnym serialu komediowym. Wywołujący burzę skatologicznym humorem, polityczną niepoprawnością, niewybrednym językiem zaznaczył swą odmienność w jeszcze jeden, często niezauważany sposób. Otóż wcześniej w sitcomach, nawet ajeśli bezlitośnie kpiono sobie z niespecjalnie sympatycznych postaci (przypomnijmy sobie choćby „Świat według Bundych"), to i tak puenty zawsze oferowały ukojenie – nawet głupi, obrzydliwi, gburowaci bohaterowie okazywali się ludźmi. Miłość zwyciężała, rodzina była wartością nadrzędną. W „South Parku" właściwie nie ma ani jednej postaci pozytywnej: zarówno mali, jak i duzi są indywiduami, z których łatwo się śmiać, ale którym nie da się już współczuć.

Teraz single

Dziś w najpopularniejszych amerykańskich sitcomach (znamy je i z polskich kanałów telewizyjnych) rzadko widzi się tradycyjny model rodziny. „Dwóch i pół" (Two And A Half Men, 2003 do dziś) to serial o patologicznym seksoholiku, hazardziście i imprezowiczu (Charlie) oraz jego ciapowatym bracie samotnie wychowującym głupawego syna (Alan). W najnowszym, dziewiątym sezonie zniknął ten pierwszy (producenci zwolnili grającego go Charliego Sheena), którego zastąpił młody, naiwny i wyjątkowo hojnie obdarzony przez naturę Walden Schmidt (Aston Kutcher). Mężczyźni ze świata „Dwóch i pół" nie są w stanie (lub nie chcą) stworzyć normalnego związku, są więc wolnymi elektronami obijającymi się o przypadkowe partnerki. Matka Charliego i Alana – jedna z najbardziej charakterystycznych postaci drugiego planu – to wyrachowana materialistka, której chłód uczuciowy walnie przyczynił się do wychowania dysfunkcyjnych dzieci.

Komediowe hity „Jak poznałem waszą matkę" (How I Meet Your Mother, 2005 do dziś) oraz „Teoria wielkiego podrywu" (Big Bang Theory, 2007 do dziś) nie mogą za wiele mówić o rodzinie, bo zostały wymyślone jako produkcje o życiu singli. Ten pierwszy opowiada o perypetiach uczuciowych piątki mieszkańców Nowego Jorku i można go śmiało nazwać „Przyjaciółmi" XXI stulecia, a drugi jest pyszną satyrą na oderwanych od rzeczywistości mózgowców-naukowców. Wątki rodzinne w jednym i drugim da się podsumować tak: po pierwsze, rodzice to źródło psychicznych aberracji, które odbijają się na następnym pokoleniu, po drugie, mimo wszystko rodzina jest ważna, ale po trzecie – najistotniejsze – nie wiadomo za bardzo, jak stworzyć własną, co zrobić, by działała, jak należy.

Najwięcej niewyobrażalnych jeszcze trzy dekady temu rzeczy dzieje się jednak w obszernym peletonie ścigającym ową rekordową trójkę. Spójrzmy na dwa sitcomy z Fran Drescher w roli głównej (najbardziej znanej z serialu „Niania").

W jednym – „Happily Divorced" (2011 – 2012) – chwytem napędzającym intrygę serialu jest coming out męża. Po 18 latach małżeństwa przyznaje się on, że jest gejem, a sympatyczna para musi teraz sobie z tym poradzić, co oczywiście nie jest trudne, gdy chcą tego i scenarzyści, i polityczna poprawność.

W drugim – „Living With Fran" (2005 – 2006) – gra ona kobietę mocno po czterdziestce, żyjącą na kocią łapę z dwudziestoletnim kochankiem i jednocześnie wychowującą parę nastoletnich dzieci z pierwszego małżeństwa.

Ten ostatni motyw – kobiety w średnim wieku i dużo młodszego partnera – pojawia się zresztą i w innych produkcjach. W sitcomie „Accidentally on Purpose" (2009 – 2010) grana przez Jennę Elfman główna bohaterka zachodzi w ciążę z dwudziestolatkiem. Życie z nim pod jednym dachem oznacza kolejność zajmowania się dwójką dzieci – tym nienarodzonym i tym, które jest tatusiem. Dla odmiany bohaterka serialu „Nowe przygody starej Christine" (The New Adventures of Old Christine, 2006 – 2010) musi radzić sobie z sytuacją, w której jej były mąż angażuje się w związek z dużo młodszą kobietą (także imieniem Christine, stąd dwuznaczność tytułu). Nie może go ignorować, bo mają razem dziecko. Z kolei w „Po dyżurze" (Out Of Practice, 2006) mamy połączenie kilku motywów – w zdecydowanie dysfunkcyjnej rodzinie lekarzy patriarcha rodu po rozwodzie żyje z młodą kobietą, jego synowie leczą swój kompleks niższości wobec niego, zaliczając kolejne panienki, a ich matka zajmuje się głównie szukaniem idealnej partnerki dla swojej ukochanej córeczki-lesbijki – która zresztą jest pokazana jako najnormalniejsza z tego całego stada dziwaków.

Tradycyjne sitcomy nie zniknęły jeszcze zupełnie, ale są w odwrocie. W ostatnich latach dobrymi ich przykładami były „Jim wie lepiej" (According To Jim, 2001 – 2009) z Jimem Belushim w roli głównej oraz „On, ona i dzieciaki" (My Wife And Kids, 2001 – 2005) z popularnym czarnoskórym komikiem Damonem Wayansem. Ten pierwszy równie dobrze mógłby być pokazywany w latach 80., a może i wcześniej – jego pyszałkowaty, ale w gruncie rzeczy dobroduszny bohater to kolejne wcielenie Freda Flintstone'a. Natomiast ten drugi serial uderza w nuty edukacyjne podobne do tych, na jakich jeszcze ćwierć wieku grał „Cosby Show".

Wszystko jest normalne

Weteran Tim Allen ruszył jesienią zeszłego roku z klonem swego dawnego sukcesu. Serial „Last Man Standing" (2011 do dziś) jest w wielu miejscach podobny do „Pana Złota Rączka", zresztą sam aktor zapowiadał go słowami: „to nie jest świeże danie, już kiedyś je serwowałem, ale przecież nadal lubimy hamburgery i frytki". Kto lubi, ten lubi – choć wyniki oglądalności są przyzwoite, krytycy nie zostawili na serialu suchej nitki i zakwalifikowali go do najgorszych premier roku 2011.

Z roku na rok trudniej jest jednak znaleźć opowieść o choćby w miarę normalnej rodzinie. Oczywiście seriale są odbiciem przemian zachodzących w prawdziwym życiu. Równouprawnienie kobiet w życiu domowym i w biznesie sprawiło, że nikogo nie dziwi rosnąca liczba dynamicznych, rzutkich i władczych pań, a mężczyźni coraz częściej pokazywani są jako osobnicy bez właściwości. Rosnąca liczba rozwodów, rodziców wychowujących samotnie dzieci, rosnąca aktywność organizacji promujących homoseksualizm – wszystko to musiało trafić na mały ekran prędzej czy później (inna sprawa, że zwykle było to prędzej).

Doszło jednak do istotnej zmiany jakościowej w porównaniu z czasami, kiedy sitcomy niezależnie od tego, czy mówiły o biednych, bogatych, kosmitach, Ziemianach, białych czy czarnych, kończyły na uspokajającym „kochamy się, jesteśmy rodziną, przetrwamy". Dziś wspólny mianownik jest inny: „niezależnie od tego, jaką rodzinę wam pokażemy, każda jest fajna". Czy na pewno? To niepokojące założenie, zwłaszcza kiedy zauważymy, co dzieje się na drugim planie wielu najchętniej oglądanych dziś sitcomów. Coraz częściej o rodzicach mówi się jedynie w kontekście nieodwracalnych szkód psychicznych, jakie wyrządzają swoim dzieciom, coraz częściej jako wzorowy związek przedstawia się na przykład „małżeństwo homoseksualne" (z obowiązkowym wątkiem adopcji dzieci przez gejowską parę). Ten ostatni motyw jest zresztą szczególnie mocno promowany w amerykańskiej popkulturze, wystarczy wspomnieć bezwstydnie gejochwalczy film kinowy „Seks w wielkim mieście 2", w którym „gejowskie wesele" celebrowane jest niczym świecka msza albo „American Pie: zjazd absolwentów".

Ale wróćmy do seriali. W jednej z najgłośniejszych książek atakujących „rodzinny mit" („The Way We Never Were: American Families And The Nostalgia Trap") genderowa badaczka Stephanie Coontz martwiła się, że „najbardziej sugestywne wizje tradycyjnej rodziny pochodzą z obrazów, które wciąż trafiają do naszych domów dzięki niezliczonym powtórkom sitcomów z lat 50.". Dziś to samo można by powiedzieć o ukazujących normalną rodzinę serialach z lat 80. Nie poddają się łatwo – czyhają na rozlicznych kanałach w kablówce, na eleganckich edycjach boxów DVD. Mimo szturmu nowych, czasem skrajnie powykręcanych myślowo i wynalazczych na siłę produkcji, wciąż wyłażą z kąta i upierają się przy tym, że rodzina to mama i tata oraz ich dzieci. Że warto się uczyć, pracować, mówić prawdę, szanować innych i mieć nadzieję na lepszą przyszłość. Czyli to wszystko, czego już nie chcą nam mówić seriale współczesne. Zgoda, w prawdziwym świecie nie istnieje rodzina idealna, nie zawsze dobre uczynki popłacają i nie każdy epizod kończy się happy endem. Ale czy to powód, by bezradnie rozłożyć ręce?

W jednym z najpiękniejszych wyznań miłosnych, jakie kiedykolwiek padły na ekranie (a był to film „Lepiej być nie może" – „As Good As It Gets", 1997), Jack Nicholson tak tłumaczy Helen Hunt, że ją kocha: „Sprawiasz, że chcę być lepszym człowiekiem". W sercu amerykańskiego sitcomu jest rodzina. Cóż zaś jest istotą rodziny? Miłość, wierność, dobroć, przebaczenie – tak, oczywiście, ale i jeszcze coś. Wielka chęć, by być dla nich lepszym człowiekiem i by zostawić swoim dzieciom świat lepszy niż ten, w którym urodzili się ich rodzice. Nie ma do tego lepszej drogi niż pogoń za nieistniejącym nawet ideałem.

Autor jest publicystą „Uważam Rze" i Radia Wnet

Rodzina to serce amerykańskiego sitcomu. Rodzina to jedyne doświadczenie, które łączy właściwie wszystkich widzów. Odwołuje się do symboli i wizerunków lubianych przez reklamodawców. A możliwości fabularne są nieskończone" – pisała Judy Kutulas w obszernym tomie prac naukowych o telewizyjnych komediach w USA („Sitcom Reader: America Viewed And Skewed", 2005).

Nic dodać, nic ująć – nawet wśród seriali telewizyjnych w ogóle, które i tak mają wielką moc, jeśli idzie o przekształcanie zbiorowej wyobraźni, sitcomy są klasą dla siebie i prawdziwą potęgą. Ich bohaterowie, fragmenty dialogów, gagi trafiają z równą siłą do widzów na różnych szerokościach geograficznych. Sitcomy mają też wielką moc podbijania obcych rynków w jeszcze jeden sposób: łatwo je klonować i adaptować do lokalnych warunków. Nie wymagają gigantycznych nakładów na produkcję, raz napisane i wymyślone mogą być sprzedawane dowolną ilość razy. Nieważne czy format jest amerykański (jak „Niania"), brytyjski (jak „Biuro") czy kanadyjski (jak „Kasia i Tomek"). Jeśli jest udany, natychmiast w wersji przysposobionej „dla tubylców" rozpoczyna triumfalny pochód przez telewizje innych krajów.

Według najskromniejszych szacunków dorobek amerykańskiej telewizji w ostatnim półwieczu to ponad tysiąc sitcomów. Ich bohaterowie cieszą się nieraz sławą zarezerwowaną niegdyś dla największych gwiazd rocka. Skoro zaś głównym tematem amerykańskiej situation comedy jest rodzina, oznacza to, że – chcąc nie chcąc – cały świat żyje losami amerykańskich żon, mężów i ich pociech, a kulturowe wzorce zza Atlantyku wdrukowywane są w mózgi innych nacji. Także Polaków. Problem w tym, że owe wzorce coraz częściej niewiele mają wspólnego z tym, co zwykle mamy na myśli, mówiąc „rodzina".

Dawno temu, gdy było normalnie

Polscy widzowie rozpoczęli przygodę z sitcomami ze sporym opóźnieniem. Wyjątkiem był pokazywany jeszcze w PRL serial animowany „Między nami jaskiniowcami" (Flintstones, 1960 – 1966), będący tak naprawdę kreskówkową wersją formatu „Honeymooners", po latach wyprodukowanego w wersji polskiej przez Polsat jako „Miodowe lata".

Prawdziwe, oryginalne sitcomy dotarły jednak na ekrany naszych telewizorów dopiero na przełomie lat 80. i 90. Sporą popularność zdobyły wówczas takie seriale jak „Alf" (1986  – 1990),  „Bill Cosby Show" (1984 – 1992), „Pełna chata" (Full House, 1987 – 1995) czy „Cudowne lata" (The Wonder Years,  1988 – 1993 – zaliczany w USA do sitcomów, choć brak w nim charakterystycznego dla formatu śmiechu z offu). Była to znakomita wizytówka nieznanego nam wcześniej rodzaju telewizyjnej rozrywki – wszystkie wspomniane serie do dziś wymieniane są w gronie najlepszych produkcji tamtych czasów.

Najpopularniejsze sitcomy lat 80. i początku lat 90. były jeszcze opowieściami w pełni familijnymi – to znaczy zarówno opowiadającymi o perypetiach normalnych rodzin, jak i przeznaczonymi do oglądania w gronie rodzinnym. Oczywiście, żeby nie zanudzić i nie zasłodzić widza na śmierć, owe szczęśliwe stadła często zderzano z ekscentrycznymi, anarchizującymi bohaterami – kosmatym kosmitą Alfem czy pozbawionym manier krewnym z ubogiej rodziny (postać grana przez Willa Smitha w serialu „Bajer w Bel Air"). Rola takiej postaci w budowaniu dynamiki relacji między bohaterami była jasna. W zderzeniu z jej naiwnością, bezczelnością i bezpośredniością musieli przyglądać się na nowo rzeczom, które dotąd uważali za oczywiste – i na nowo uzasadnić, a czasem zmienić, swój punkt widzenia.

Czyniło to z sitcomu idealne narzędzie edukacyjne – zresztą twórcy wielu z nich wcale nie kryli takich ambicji. Bill Cosby, pokazując w „Cosby Show" czarnoskórą rodzinę należącą do klasy średniej, próbował dać czarnej społeczności wzór do naśladowania. Grany przez niego doktor Huxtable nieustannie wyjaśniał swoim dzieciom, jak ważna w życiu jest edukacja, szacunek dla ciężkiej pracy i rodzina. Dziś trudno w to uwierzyć, ale był czas, że taka właśnie była recepta na wielki sukces w telewizji – „Cosby Show" był największym hitem telewizyjnym dekady, a Bill Cosby wzleciał dzięki niemu na szczyty sławy. W latach 90. równie wielką popularność osiągnął inny rodzinny sitcom – „Pan Złota Rączka" (Home Improvement, 1991 – 1999) z Timem Allenem w roli głównej.

Lata 90. XX wieku przyniosły telewizji pełzającą rewolucję. Trudno mówić o jakiejś jednej przełomowej dacie, ale z całą pewnością można powiedzieć, że był to czas zmian programowych i technologicznych. Nastąpił rozkwit telewizji satelitarnej i kablowej oraz szybki wzrost potęgi płatnych programów, które zaczęły inwestować pokaźne kwoty we własne produkcje. Nastał czas specjalizacji. Wielka publiczność telewizyjna zaczęła się rozpadać na targety poszczególnych konkurujących ze sobą kanałów. Coraz trudniej w tym świecie specjalizacji było o hit, który w dawnym stylu łączyłby rodziny i pokolenia. Jednocześnie przemiany kulturowe i obyczajowe odmieniły także amerykański serial komediowy.

Przyszedł czas na afirmację różnego rodzaju mniejszości. Sitcom „Roseanne" (1988 – 1997) promował hasło „grube jest piękne", a Roseanne Barr i John Goodman stali się idolami otłuszczonej Ameryki. Serial był pionierski także pod kilkoma innymi względami – zrywał z charakterystycznym dla sitcomów obrazem pana domu, bo tutaj to kobieta była szefem. A feministyczne widzenie świata demonstrowano też przy okazji poruszania wielu omijanych dotąd przez komedie tematach – od alkoholizmu i narkotyków po aborcję, przemoc w rodzinie czy prawa gejów.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą