Rodzina to serce amerykańskiego sitcomu. Rodzina to jedyne doświadczenie, które łączy właściwie wszystkich widzów. Odwołuje się do symboli i wizerunków lubianych przez reklamodawców. A możliwości fabularne są nieskończone" – pisała Judy Kutulas w obszernym tomie prac naukowych o telewizyjnych komediach w USA („Sitcom Reader: America Viewed And Skewed", 2005).
Nic dodać, nic ująć – nawet wśród seriali telewizyjnych w ogóle, które i tak mają wielką moc, jeśli idzie o przekształcanie zbiorowej wyobraźni, sitcomy są klasą dla siebie i prawdziwą potęgą. Ich bohaterowie, fragmenty dialogów, gagi trafiają z równą siłą do widzów na różnych szerokościach geograficznych. Sitcomy mają też wielką moc podbijania obcych rynków w jeszcze jeden sposób: łatwo je klonować i adaptować do lokalnych warunków. Nie wymagają gigantycznych nakładów na produkcję, raz napisane i wymyślone mogą być sprzedawane dowolną ilość razy. Nieważne czy format jest amerykański (jak „Niania"), brytyjski (jak „Biuro") czy kanadyjski (jak „Kasia i Tomek"). Jeśli jest udany, natychmiast w wersji przysposobionej „dla tubylców" rozpoczyna triumfalny pochód przez telewizje innych krajów.
Według najskromniejszych szacunków dorobek amerykańskiej telewizji w ostatnim półwieczu to ponad tysiąc sitcomów. Ich bohaterowie cieszą się nieraz sławą zarezerwowaną niegdyś dla największych gwiazd rocka. Skoro zaś głównym tematem amerykańskiej situation comedy jest rodzina, oznacza to, że – chcąc nie chcąc – cały świat żyje losami amerykańskich żon, mężów i ich pociech, a kulturowe wzorce zza Atlantyku wdrukowywane są w mózgi innych nacji. Także Polaków. Problem w tym, że owe wzorce coraz częściej niewiele mają wspólnego z tym, co zwykle mamy na myśli, mówiąc „rodzina".
Dawno temu, gdy było normalnie
Polscy widzowie rozpoczęli przygodę z sitcomami ze sporym opóźnieniem. Wyjątkiem był pokazywany jeszcze w PRL serial animowany „Między nami jaskiniowcami" (Flintstones, 1960 – 1966), będący tak naprawdę kreskówkową wersją formatu „Honeymooners", po latach wyprodukowanego w wersji polskiej przez Polsat jako „Miodowe lata".
Prawdziwe, oryginalne sitcomy dotarły jednak na ekrany naszych telewizorów dopiero na przełomie lat 80. i 90. Sporą popularność zdobyły wówczas takie seriale jak „Alf" (1986 – 1990), „Bill Cosby Show" (1984 – 1992), „Pełna chata" (Full House, 1987 – 1995) czy „Cudowne lata" (The Wonder Years, 1988 – 1993 – zaliczany w USA do sitcomów, choć brak w nim charakterystycznego dla formatu śmiechu z offu). Była to znakomita wizytówka nieznanego nam wcześniej rodzaju telewizyjnej rozrywki – wszystkie wspomniane serie do dziś wymieniane są w gronie najlepszych produkcji tamtych czasów.
Najpopularniejsze sitcomy lat 80. i początku lat 90. były jeszcze opowieściami w pełni familijnymi – to znaczy zarówno opowiadającymi o perypetiach normalnych rodzin, jak i przeznaczonymi do oglądania w gronie rodzinnym. Oczywiście, żeby nie zanudzić i nie zasłodzić widza na śmierć, owe szczęśliwe stadła często zderzano z ekscentrycznymi, anarchizującymi bohaterami – kosmatym kosmitą Alfem czy pozbawionym manier krewnym z ubogiej rodziny (postać grana przez Willa Smitha w serialu „Bajer w Bel Air"). Rola takiej postaci w budowaniu dynamiki relacji między bohaterami była jasna. W zderzeniu z jej naiwnością, bezczelnością i bezpośredniością musieli przyglądać się na nowo rzeczom, które dotąd uważali za oczywiste – i na nowo uzasadnić, a czasem zmienić, swój punkt widzenia.
Czyniło to z sitcomu idealne narzędzie edukacyjne – zresztą twórcy wielu z nich wcale nie kryli takich ambicji. Bill Cosby, pokazując w „Cosby Show" czarnoskórą rodzinę należącą do klasy średniej, próbował dać czarnej społeczności wzór do naśladowania. Grany przez niego doktor Huxtable nieustannie wyjaśniał swoim dzieciom, jak ważna w życiu jest edukacja, szacunek dla ciężkiej pracy i rodzina. Dziś trudno w to uwierzyć, ale był czas, że taka właśnie była recepta na wielki sukces w telewizji – „Cosby Show" był największym hitem telewizyjnym dekady, a Bill Cosby wzleciał dzięki niemu na szczyty sławy. W latach 90. równie wielką popularność osiągnął inny rodzinny sitcom – „Pan Złota Rączka" (Home Improvement, 1991 – 1999) z Timem Allenem w roli głównej.
Lata 90. XX wieku przyniosły telewizji pełzającą rewolucję. Trudno mówić o jakiejś jednej przełomowej dacie, ale z całą pewnością można powiedzieć, że był to czas zmian programowych i technologicznych. Nastąpił rozkwit telewizji satelitarnej i kablowej oraz szybki wzrost potęgi płatnych programów, które zaczęły inwestować pokaźne kwoty we własne produkcje. Nastał czas specjalizacji. Wielka publiczność telewizyjna zaczęła się rozpadać na targety poszczególnych konkurujących ze sobą kanałów. Coraz trudniej w tym świecie specjalizacji było o hit, który w dawnym stylu łączyłby rodziny i pokolenia. Jednocześnie przemiany kulturowe i obyczajowe odmieniły także amerykański serial komediowy.
Przyszedł czas na afirmację różnego rodzaju mniejszości. Sitcom „Roseanne" (1988 – 1997) promował hasło „grube jest piękne", a Roseanne Barr i John Goodman stali się idolami otłuszczonej Ameryki. Serial był pionierski także pod kilkoma innymi względami – zrywał z charakterystycznym dla sitcomów obrazem pana domu, bo tutaj to kobieta była szefem. A feministyczne widzenie świata demonstrowano też przy okazji poruszania wielu omijanych dotąd przez komedie tematach – od alkoholizmu i narkotyków po aborcję, przemoc w rodzinie czy prawa gejów.
Z tą ostatnia kwestią zresztą poszło wyjątkowo szybko. Ledwie Ameryka wyszła z szoku po tym, jak w 1997 roku Ellen DeGeneres wsławiła się jako pierwsza lesbijka dokonująca telewizyjnego coming outu (serial „Ellen"), a już na ekrany TV w 1998 r. wszedł sitcom „Will i Grace" (1998 – 2006), którego główny bohater męski był gejem.
„»Will i Grace« ukazywał w pozytywnym świetle homoseksualizm i homoseksualistów w podobny sposób, jak »Cosby Show« oswajał wizerunek Afroamerykanów w telewizji lat 80." – zauważa Denis M. Provencher, badacz kultury popularnej i lingwista z Uniwersytetu Maryland. Było to jak najbardziej zgodne z taktyką zalecaną środowiskom homoseksualnym przez aktywistów LGBT – by do walki o prawa gejów wykorzystywać podobne metody jak te, którymi o emancypację walczyła po II wojnie światowej czarna mniejszość.
I był wreszcie rysunkowy „South Park" (1997 do dziś), który przewrócił do góry nogami konwencjonalne myślenie o telewizyjnym serialu komediowym. Wywołujący burzę skatologicznym humorem, polityczną niepoprawnością, niewybrednym językiem zaznaczył swą odmienność w jeszcze jeden, często niezauważany sposób. Otóż wcześniej w sitcomach, nawet ajeśli bezlitośnie kpiono sobie z niespecjalnie sympatycznych postaci (przypomnijmy sobie choćby „Świat według Bundych"), to i tak puenty zawsze oferowały ukojenie – nawet głupi, obrzydliwi, gburowaci bohaterowie okazywali się ludźmi. Miłość zwyciężała, rodzina była wartością nadrzędną. W „South Parku" właściwie nie ma ani jednej postaci pozytywnej: zarówno mali, jak i duzi są indywiduami, z których łatwo się śmiać, ale którym nie da się już współczuć.
Teraz single
Dziś w najpopularniejszych amerykańskich sitcomach (znamy je i z polskich kanałów telewizyjnych) rzadko widzi się tradycyjny model rodziny. „Dwóch i pół" (Two And A Half Men, 2003 do dziś) to serial o patologicznym seksoholiku, hazardziście i imprezowiczu (Charlie) oraz jego ciapowatym bracie samotnie wychowującym głupawego syna (Alan). W najnowszym, dziewiątym sezonie zniknął ten pierwszy (producenci zwolnili grającego go Charliego Sheena), którego zastąpił młody, naiwny i wyjątkowo hojnie obdarzony przez naturę Walden Schmidt (Aston Kutcher). Mężczyźni ze świata „Dwóch i pół" nie są w stanie (lub nie chcą) stworzyć normalnego związku, są więc wolnymi elektronami obijającymi się o przypadkowe partnerki. Matka Charliego i Alana – jedna z najbardziej charakterystycznych postaci drugiego planu – to wyrachowana materialistka, której chłód uczuciowy walnie przyczynił się do wychowania dysfunkcyjnych dzieci.