Właściwie nie wyobrażam sobie, jak można czytać książkę o jakimś szarpidrucie. Może na zachętę powiem, że przedstawione tu studium upadku człowieka ma szczęśliwy koniec. Można się z tego upadku podźwignąć.
Jestem lekarzem i pieśniarzem, ojcem dzieci (nie powiem ilu, bo ich wciąż przybywa, a nie chcę, żeby książka się szybko zdezaktualizowała).
– Jaki jest koszt życia w takim tempie? – często pytali mnie o to w wywiadach, zakładając, że łączenie tylu aktywności nie może się udać i musi się odbywać czyimś kosztem.
W sumie mieli rację. Jeździłem z dyżuru na wizytę, z wizyty na próbę, z próby do domu. Skumulowałem stresy i zacząłem je regulować farmakologicznie. Wypróbowałem na sobie wszystkie leki na chorobę Parkinsona i na depresję, co nie było trudne, bo mam do nich nieograniczony dostęp. Przez kilka lat jechałem na różnych mieszankach, dzięki czemu bez trudu wprowadzałem się na przemian w stan euforii i obojętności. Regulowałem sobie nastrój farmakologicznie, jakbym kręcił gałkami we wzmacniaczu i w gitarze. Umiałem to zrobić dobrze, jestem przecież lekarzem.