A jednak książka Collinsa jest jednym z najlepszych tekstów o astronautyce, jakie zdarzyło mi się czytać. Przede wszystkim Collins, znany z ciągot humanistycznych, napisał ją sam i zrobił to sprawnie, potoczyście, szczegółowo, z nieodzownym podczas patrzenia w przeszłość humorem. Po drugie, nie wiadomo, czyje przeżycie było głębsze: czy Armstronga i Aldrina, realizujących wyznaczony harmonogram, czy Collinsa, który osadzony w metalowej skorupie znalazł się sam na sam z grozą kosmosu. Po trzecie – wcale nie miał czasu na nudę, przygotowując się z Columbią na przejęcie dwóch śmiałków po ich starcie z Księżyca. Po czwarte wreszcie – duszę żarł mu niepokój, jak się zachować, gdy coś solidnie nawali. Ginąć solidarnie z kolegami czy wracać samotnie na Ziemię?